piątek, 29 sierpnia 2014

V – home.

Nie odpadłam. Jakimś cudem nawet sam projektant nie zorientował się, że trochę zmodyfikowałam jego sukienkę. Z programem pożegnała się dziewczyna, która na trzy pokazy – trzy razy upadła.
- Skoro nie umiesz chodzić, może powinnaś porozmawiać z mamusią – komentowali jej występ jurorzy – chyba pominęła któryś z etapów twojej wczesnej edukacji.
Leżałam na łóżku w swoim pokoju, który od czwartego odcinka należał już tylko do mnie. Patrzyłam za okno, na deszcz, leniwie spływający po londyńskiej czasoprzestrzeni. Od rana trzymała mnie jakaś dziwna melancholia, kurczowo zaciskająca się na moim sercu. Tęskniłam za tatą, za jego naleśnikami na śniadanie i szerokim uśmiechem, którym zawsze mnie wspierał. Tęskniłam za mamą i jej narzekaniem, zrzędzeniem, stalową szminką i zaprasowanym w kant kubraczkiem. Tęskniłam za małym Joshem, którym się opiekowałam, za jego wrzaskiem, zabawą w Indian, układaniem klocków i oglądaniem filmów Disneya. Ciekawe czy byli ze mnie zadowoleni, gdy oglądali zmagania w programie? Ciekawe czy podobała im się moja nowa fryzura?… Nie rozmawiałam z nimi od dłuższego czasu, może pójdę zadzwonić? Ciekawe czy byli ze mnie dumni? Ciekawe czy czymś ich zawiodłam?
Starałam się być miła – nie przeklinałam na wizji, sarkazm ograniczyłam do niezbędnego dla mnie minimum, zachowywałam się zgodnie ze swoim sumieniem, nie podkładałam koleżankom w cierpieniu świń, nawet, kurczę, sprzątałam po sobie i przykładałam się do ćwiczeń. O i nie jadłam czekolady. Powinni mi za to wszystko postawić pomnik.
Przewróciłam się na plecy i podskoczyłam szybko do pozycji siedzącej, sycząc przeciągle. Wyszukałam dłonią w puchatej pościeli sprawcę mojego ataku bólu i zmierzyłam go ponurym spojrzeniem, podnosząc w dwóch palcach na wysokość oczu.
Ciemna agrafka należąca do mojego wczorajszego rycerza, dzięki któremu uniknęłam ścięcia. Opadłam na poduszki, chowając przedmiot w dłoni. W moim brzuchu coś niepokojącego zaczęło się budzić. Przeleżałam tak dwie minuty, debatując nad własnymi uczuciami, gdy nagle zerwałam się i, wkładając pospiesznie jakieś buty, wybiegłam z pokoju. Zsunęłam się po poręczy, by z niezadowoleniem odkryć, że ani w salonie, ani w kuchni nie odnajdę Jess. Wspięłam się więc spowrotem na piętro i ruszyłam do jej pokoju. Zatrzymałam się jednak przed drzwiami z uniesioną dłonią, uświadamiając sobie, że w tym wypadku to nie Jessica będzie mi w stanie pomóc. Przeklinając znów swój tępy rozumek, ruszyłam na dół, szukając kogoś z ekipy, kto zawsze kręcił się po domu.
Pan z kamerą spojrzał na mnie niepewnie, gdy zbliżałam się do niego z ponurym wyrazem twarzy i zmarszczył brwi, gdy zażądałam:
- Sprowadzisz tutaj Maxa? Proszę? 

Jessica odbywała właśnie w łazience cotygodniową walkę ze strupami na stopach, zapewnionymi obficie po długogodzinnych męczarniach na wysokich obcasach, kiedy Max wprowadził mnie do jej pokoju, ciągnąc za materiał podkoszulka.
- Powiedz jej, że zwariowała – zażądał.
Dziewczyna uniosła na sekundę głowę, obdarzając nas przelotnym spojrzeniem, po czym powróciła do kremowania z namaszczeniem lewej pięty. Przyzwyczaiła się już do naszego specyficznego rozumowania i interpretowania pojęcia przyjaźni we wszelakie niewłaściwe sposoby.
- Co się stało? – grzecznie jednak zawsze udawała zainteresowanie.
Max chwilę siłował się ze mną wzrokiem, a potem posłał mi kpiący uśmieszek, rozluźnił dłoń i usiadł na skraju wanny, wzruszył ramionami, odruchowo przeczesując palcami potraktowane obficie żelem włosy.
- Och, nic takiego – westchnął teatralnie – Twoja koleżanka po prostu wymyśliła sobie, że spotka się z gwiazdą światowego formatu w przeciągu dwóch godzin i pewna jest, że właśnie ja jej to załatwię.
Jess zmarszczyła brwi, ale nie odezwała się słowem, przenosząc dłonie na prawą piętę.
Przysiadłam na sedesie, ze złością prostując pomiętą przez przyjaciela koszulkę.
- Nie mów o mnie tak, jakbym była dzieciakiem – syknęłam oburzona.
- Właśnie tak się zachowujesz – prychnął.
- Nieprawda – moje spojrzenie mogłoby zabijać – Ja tylko grzecznie poprosiłam cię o przysługę. Ty odmówiłeś. I teraz robisz problemy, ciągając mnie po rodzinnych psychologach nikłego doświadczenia i podejrzanej specjalizacji, takich jak Jessica.
- Bo jesteś cholernie niepoważna – zauważył, uśmiechając się słodko; w jego oczach widziałam wyraźne ogniki gniewu – I zachowujesz się jak berbeć pozbawiony ulubionego cukierka. Nie-doj-rza-le! – podsunął, gdybym przypadkiem nie skojarzyła.
- Nie zrobiłam niczego, co…
- Uderzyłaś mnie! – przypomniał, oburzony, nagle podnosząc się z obrzeży wanny. Ruszył w moją stronę, ale zdążył zrobić tylko krok, gdy uświadomił sobie, że właściwie nic nie może mi zrobić; odwrócił się na pięcie i stanął przed lustrem, spoglądając w swoje odbicie z prośbą o cierpliwość wypisaną na każdym mięśniu twarzy.
Jess westchnęła ciężko i usiadła na wannie.
- Czy wy zwariowaliście? – zapytała zupełnie poważnie, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, spojrzała na mnie: - czego ty od niego chciałaś?
- Chciałam poprosić o pomoc w zorganizowaniu chwilowego wyjścia z tego koronkowego więzienia w stylu feng shui – wzruszyłam ramionami, uparcie ignorując wyzywające spojrzenia, które posyłał mi Max.
- Po co? – dopytywała Jessica.
- Żeby spotkać się ze znajomym i…
Chłopak prychnął, dziewczyna posłała mu nierozumiejące spojrzenie:
- Z kim? – odwróciła się do mnie.
- Z Zaynem – ponownie wzruszyłam ramionami.
Przez chwilę patrzyła na mnie w skupieniu, potem nagle przymknęła oczy, marszcząc jeszcze bardziej czoło i przytknęła dwa palce do skroni.
- Czekaj – poprosiła, łapiąc mnie za dłoń, jakby próbowała przytrzymać w miejscu adrenalinę przepływającą przez moje żyły – chciałaś się spotkać z tym Zaynem, o którym właśnie myślę? Z Malikiem? - otworzyła jedno oko, a gdy jej przytaknęłam, otworzyła drugie i zerknęła jeszcze na Maxa.
- No – odpowiedział, przywdziewając pozę a-nie-mówiłem.
- Czy ty zwariowałaś? – odwróciła się do mnie, unosząc wysoko brwi – Przecież ty go tak naprawdę nie znasz.
Spojrzałam na nią ponuro, tłumacząc spokojnie:
- Właśnie dlatego nazwałam go znajomym, nie przyjacielem czy dobrym kolegą – wydawało mi się to logiczne.
Max odchylił głowę i spojrzał na biały sufit, zaciskając dłonie w pięści, jakby miał nadzieję, że za chwilę dostrzeże na nim skrupulatnie rozrysowany system mojego myślenia, co pomogłoby mu oczywiście w przyswojeniu sobie sposobu mojego postrzegania rzeczywistości. Jessica dołączyła do niego po chwili, wznosząc oczy ku niebu. Milczeli na tyle długo, że sama zmusiłam się do uniesienia głowy, by upewnić się, że ktoś właśnie nie tworzy dla nich tam w górze mamy mojego mózgu.
- Co jest? – zapytałam sufit, a gdy powróciłam do swojej poprzedniej pozycji, oczy moich najlepszych przyjaciół skierowane były prosto we mnie; jej – współczujące, jego – pochmurne.
- Nawet by cię nie rozpoznał – Jess przepraszająco wzruszyła ramionami – Ten chłopak spotyka codziennie tysiące dziewcząt, w dodatku dużo bardziej…
- …godnych zapamiętania niż jakaś tam uczestniczka jakiegoś tam programu – dokończył ostro, szczerze Max – nieważne, jak ładna jest.
Uśmiechnęłam się lekko, słysząc spokojniejszą nutę w jego głosie. Niestety, należałam do bestii upartych:
- Ale może mogłabym…
- Ines, uspokój się. Nie jesteśmy w stanie zorganizować ci takiego spotkania nawet za milion dolarów.
Na chwilę przygryzłam dolną wargę.
- A mogą być funty? W półrocznych ratach?

Przy akompaniamencie bardzo starej piosenki o bardzo starej ironii skreśliłam na karteczce parę słów, zgięłam ją na pół i włożyłam do białej koperty. Zakleiłam, zaadresowałam. Potem położyłam się na łóżku, włączając lampkę nocną. Oparłam o nią mój liścik i długo mu się przyglądałam, zastanawiając się nad sensem swoich poczynań. Nie znalazłam go, ale to mnie wcale nie zaskoczyło – wy także powinniście się już zorientować, że mojemu sposobowi życia brakowało jakiegokolwiek logicznego ciągu przyczynowo–skutkowego. Nie dziwię się już teraz mojej mamie, że czasami nie wytrzymywała.
Szczęśliwie złożyło się, że Max nie należał do osób pamiętliwych, przynajmniej w stosunku do mnie. Znalazłam go następnego dnia przed pierwszymi zdjęciami do kolejnego odcinka. Patrzył na mnie podejrzliwie, marszczył czoło, ale ze spokojem wysłuchał mojej prośby. Zerknął jednak na adres, nim schował kopertę do wewnętrznej kieszeni czerwonej marynarki, która nosił, żeby dodać sobie tego dnia trochę radości życia.
- Jesteś szalona – stwierdził sucho, jakby powtarzał mi właśnie najbardziej oczywisty z faktów; czym właściwie owo stwierdzenie było… - Zdajesz sobie sprawę, że taka koperta może dotrzeć do niego dopiero po kilku tygodniach i nawet to nie gwarantuje, że on kiedykolwiek odczyta twoją wiadomość? 
- Wiem – wzruszyłam ramionami, pozbierałam w dłonie gruby materiał masywnej sukienki, w którą mnie ubrano i ruszyłam przed obiektyw, by zapozować do kolejnych zdjęć, przechodząc do kolejnego odcinka.

W końcu nastał ten dzień, którego tak bardzo się obawiałam. TopModelUK szykowało się powoli do finału, przepuszczając już tylko cztery modelki. Nie znalazłam się wśród nich.
- Zdjęcie jest ładne – zapewniali mnie jurorzy – ale to już nie jest ta świeżość wyrazu, którą pokazywałaś nam na początku.
Na fotografii, wyświetlanej na wielkim ekranie, leżałam wśród płatków róży, ubrana jedynie w body o odcieniu o dwa tony ciemniejszym niż moja własna skóra. Miało rękawy trzy czwarte, ale spory dekolt, ciasno opinało moje ciało, a talię dodatkowo podkreślał cieniutki paseczek koloru pudrowego różu ze złotą zapinką. Na stopy założono mi przezroczyste szpilki na lekkich koturnach, nogi natłuszczono olejkami. Włosy spięto w luźny warkocz, którego pojedyncze kosmyki przez całą sesję łaskotały mnie w pokryty różem policzek, długą szyję i odsłonięte zawadiacko ramię. Różowe usta, rozchylone delikatnie, nakłaniały do pocałunku, a jasne oczy częściowo chowały się pod nieokiełznaną grzywką.
- To jest dobre ujęcie, ale nic poza tym. Ładna dziewczyna, jak najbardziej modelka, ale nie wydaje mi się, że taka, która mogłaby wstrząsnąć tym światem. Niestety.
- Ines, ty od początku urzekałaś swoją buzią, w której ja osobiście widziałam taki urok dziewczyny lat sześćdziesiątych…
- Taka mała nasza Pattie Boyd.
- Tak, dokładnie. Ale jedną Pattie już mieliśmy.
- Ale nie traktujmy jej znowu tak strasznie; jest dobrą modelką, zrobiła duży progres, schudła, otworzyła się.
- W dodatku udowodniła, że radzi sobie z wyzwaniami, ma pazur i niczego sobie charakterek.
- Niby tak, ale… ale…
- Właśnie. Zawsze jest jakieś „ale”. Nic nie możemy poradzić na to, że nie wyciągniemy z niej tego Top, którego szukamy.
- Dziękujemy ci, Ines, za udział, ale nie sadzimy, że moglibyśmy cię jeszcze czegoś nauczyć.
- Masz piękną twarz, dobrą sylwetkę, przytemperuj trochę ten sarkastyczny uśmieszek, który podświadomie pojawia się zawsze na twojej twarzy i będzie dobrze.
- My życzymy ci szczęścia i powodzenia.
Dość. Z potokiem łez odpłynęło moje marzenie. Płakałam, schodząc ostatecznie z wybiegu. Płakałam, pakując się. Płakałam, żegnając się z Jessicą. Płakałam, ściskając mocno Maxa i obiecując, że zadzwonię jak tylko… coś wymyślę. Aż wreszcie, gdy miałam przekroczyć próg Domu Modelek, zabrakło mi już łez. Otrząsnęłam się.
Ktoś kiedyś powiedział, że każdy koniec to tylko nowy początek. Otulona szczelnie płaszczem, przytulając policzek do zimnej szyby samochodu, który bezpiecznie miał odstawić mnie do domu, spoglądałam na przechodniów londyńskich ulic, ściskałam w dłoniach mój lookbook z najlepszymi zdjęciami, jakie zrobiono mi podczas tych kilkunastu tygodni i próbowałam nie myśleć o niczym. Chciałam, podstępnie, oczyścić umysł ze wszelkiej złej energii, jaka mogła się w nim skumulować; chciałam pozbyć się uczucia żalu i zawodu; chciałam pozostawić sobie tylko czystą, jasną płaszczyznę, na której, bogatsza o wiele doświadczeń, mogłabym zbudować zupełnie nową postać siebie. Nie Ines – dziewczyny bez perspektyw, ale Ines – modelki. Ponieważ poczułam, że to jest to, co mogę robić, wiem, jak robić i, co najważniejsze, chciałabym robić.
Spokojna, podziękowałam kierowcy, uśmiechając się i przybijając mu piątkę, kiedy po trzech i pół godzinie zatrzymywałam się na dobrze mi znanej ulicy. Odczekałam aż samochód odjedzie, odprowadzając go wzrokiem aż do momentu, gdy zniknął za rogiem. Odetchnęłam głęboko trzy razy, złapałam walizkę w dłonie i pozwoliłam sobie jeszcze na kilka minut opierania się o drzwi wejściowe i cieszenia się deszczem. Pogoda dostosowała się całkowicie do mojego humoru – nie była to ulewna, lecz lekka mżawka, bardziej orzeźwiająca i oczyszczająca, niż można się tego było zazwyczaj spodziewać.
Uśmiechnęłam się niepewnie, gdy drzwi nagle otworzyły się, wytrącając mnie z równowagi. Odwróciłam się by stanąć twarzą w twarz z ojcem. Uniosłam brew i zaczerpnęłam powietrza, ale uprzedził mnie pospiesznie:
- Dzwonili do nas z programu. Mówili, że wracasz – posłał mi najsłodszy ze swoich uśmiechów, który zawsze sprawiał, że czułam się pewniej, bezpieczniej; teraz jednak ten właśnie uśmiech dostał się do sejfu, w którym ukryłam mój płacz i lament. Szlochając cicho, prawie bezgłośnie, zostałam wciągnięta do środka przez tatę, usadzona przy stole w kuchni i pokrzepiona filiżanką gorącej czekolady.   

Patrzyłam na moją parującą przyjaciółkę zamkniętą w ulubionym kubku i szybko postanowiłam odsunąć ją na bok – przywitałam blat stołu z moim czołem i poinformowałam go, mamrocząc między salwami szlochu:
- Jestem beznadziejna.
Tak długo już nie płakałam - ze cztery godziny… - że w końcu musiałam wybuchnąć. Żałowałam tylko, że pozwoliłam sobie zachowywać się jak mała dziewczynka, której odebrano marzenia jeszcze na oczach uczestniczek programu i całej ekipy. Litrami niekontrolowanych łez zburzyłam mój starannie kreowany wizerunek osoby profesjonalnej, chłodno podchodzącej do sprawy, cechującej się wyjątkową wytrzymałością psychiczną.
- Nie jesteś – poczułam, jak dłoń mojego taty zakrywa moje, bezwładnie położone na stole – Po prostu jest ci przykro.
Okej, może. Dobra. Tak. Kurczę, mój ojciec zawsze ma rację.
- Jest mi przykro – powtórzyłam, oddychając głęboko, by oddech wreszcie mógł się uspokoić, a mózg skorzystać z pełnej dostawy tlenu.
- Jesteś dzielną dziewczynką, Ines. Piekielnie dzielną.
Uniosłam głowę i o mały włos znów nie poddałam się desperacji, widząc jego ciepłe oczy, patrzące na mnie z miłością.
- Dzięki, tato – uśmiechnęłam się lekko.
Trzasnęły drzwi.
Wyszarpnęłam dłonie z uścisku taty, podskakując na krześle. Spięłam się, przygryzłam wargę i zacisnęłam dłonie w pięści.
Cały mój plan pustej przestrzeni, nowego początku i rozpoczęcia życia według swoich ostatnio przyjętych do świadomości marzeń nie uwzględniał maleńkiego szczególiku, który mój mózg, chyba ze względu na ból z owym elementem związany, perfidnie pominął. Nie uwzględniłam nigdzie mojej mamy.

- Mogłabym porozmawiać z panię Beacon, która zorganizowałaby ci na razie jakiś nieoficjalny staż w naszym banku. A od jesieni, kiedy rozpoczęłabyś poważne studia, mogłabyś już zostać przyjęta do pracy na normalnych warunkach.
Przez pół godziny streszczałam mojej mamie przygody, jakie spotkały mnie w programie, starając się jak najczęściej powtarzać, jak wiele szczęścia, energii i doświadczenia w branży dała mi ta zabawa, jak ukształtowała mnie jako osobę, jak dała mi możliwość patrzenia na przyszłość z pewnym postanowieniem do podjęcia walki o to, co rzeczywiście chciałabym robić, jak każda przeżyta chwila mnie umocniła i uczyniła odrobinę odporniejszą na nieczułość i zło tego świata…
…a ona zbyła to błahym „aha” i poprosiła tatę o filiżankę herbaty. Później zaczęła swój wywód.
- Mamo, bo ja chciałabym ci powiedzieć o…
- Bankowość w Londynie wydaje się być wystarczająco dobra, byśmy mogli zaoszczędzić na wysyłaniu cię gdzieś w nieznane. Do uczelni miałabyś tylko niecałą godzinę autobusem, a w miesięcznym przeliczeniu takich codziennych przejazdów wychodzi to nawet nie tak drogo, jak się spodziewałam.
- Mamo! – spróbowałam jeszcze raz – Mamo! – a potem nagle zamknęłam usta i uniosłam jedną brew – Już planowałaś? Czekaj, chcesz mi powiedzieć, że podjęłaś już konkretne plany i decyzje…
- Skarbie – odezwała się słodko, opuszczając filiżankę na spodeczek i podnosząc na mnie zmęczone oczy – Ja podjęłam już konkretne kroki.
- Ale jak to? – usiadłam, kładąc ręce na kolanach. Potem włożyłam je do kieszeni spodni. By po chwili znów je wyciągnąć i położyć na stole. A potem znowu schować do kieszeni.
- Przecież miałyśmy umowę – przypomniała ostro, obserwując mnie czujnie.
Na przemian zaciskałam i rozluźniałam szczękę, obdarzyłam ją szybkim spojrzeniem, odchyliłam się na oparcie i spoglądałam przez okno, gdy ona dalej mówiła:
- Jeśli nic z tego nie wyjdzie – pochylała się w moją stronę ponad stołem - miałaś zająć się prawdziwą pracą.
Przygryzłam wargę, zaciskając dłonie w pięści.
- Podjęłaś już konkretne kroki? – powtórzyłam za nią cicho. Ta jedna sentencja wypowiedziana przeze mnie z czystą złością, zamknęła jej na chwilę usta. – Nie wierzę, mamo. Nie - prychnęłam – To ty we mnie nie wierzysz.
Milczała, co doprowadzało mnie do szału.
- Co ci się nie podoba w modelingu? – zapytałam nagle, uparcie patrząc na mżawkę stopniowo zmieniającą się w rzęsisty deszcz.
- To nie jest… - odpowiedziała od razu, ale szybko jej przerwałam:
- Prawdziwy zawód? Błąd. Dochodowy zawód? Drugi błąd. Szanowany zawód? Nie wiem, może, z twojej perspektywy na pewno.
- Przestań – zbeształa mnie – rozmawiać ze mną w taki sposób.
- Mamo – mój śmiech zabrzmiał gorzko, niepokojąco. Spojrzałam jej prosto w oczy i pokręciłam głową – My już dawno temu przestałyśmy rozmawiać. Wypowiadamy tylko głośno monologi, nie słuchając się nawzajem… - i wtedy uderzyłam: - Nie zostanę bankowcem. Nie będę ekonomistą. Ani lekarzem czy dentystą. Mamo – uważnie patrzyłam, jak robi się cała czerwona z oburzenia – Zostanę modelką.
- W takim razie ja nie mam zamiaru dłużej zapewniać ci już wygód, skoro nie chcesz zabrać się do porządnej pracy.



--------------------------------------------------------
gdyby ktoś jeszcze się nie zorientował, tytuły rozdziałów są tytułami (fragmentami?) piosenek. 
dzisiaj sponsoruje nas Daughter - Home
xx. 

piątek, 22 sierpnia 2014

IV – tourner dans la vide.

Dom modelek miał trzy piętra, a ja ledwie metr siedemdziesiąt osiem. Gdy tylko przestąpiłam próg, sparaliżowała mnie ilość pustej przestrzeni. To był dopiero modern style w swojej pełnej krasie – ogromne okna, bardzo niepraktyczne, szczególnie dla osób, które miały dbać o ich czystość; białe ściany, bardzo niepraktyczne, jeśli lubiło urządzać się przyjęcia z czerwonym winem; ciemne drewno na podłogach i przy wykończeniach, bardzo… a nie, to akurat praktyczne. 
Pierwsze piętro składało się z salonu, gdzie jasna, skórzana kanapa zajmowała praktycznie całą jego długość. Naprzeciw niej zawieszono ogromny telewizor i mogłabym się założyć, że nie zmieściłby się w moim mikro-pokoju. Po lewej szklana ściana z widokiem na ciągnącą się w nieskończoność zieleń, gdzieś ponad horyzontem zmieniającą się gwałtownie w mgłę. Po prawej metalowy stelaż ze zdjęciami brytyjskich gwiazd i modelek, trochę książek i sztuki nowoczesnej, jakaś paprotka – tak dla zasady.
Półścianką przysłonięte były biało-czarne blaty kuchni – błyszczącego nowością miejsca z wszystkimi bajerami, jakie powinny być w porządnym programie kulinarnym; okno mniejsze niż wszystkie, niczym nie osłonięte, widok na podjazd i wielką, mosiężną bramę odgradzającą nas od świata; dwa stoły, cztery rzędy krzeseł, synchron, ład, harmonia i porządek; trochę fantazji dodane dzięki fototapecie przedstawiającej kwiaty japońskiej wiśni w pełnym rozkwicie – do bólu kobieco.

Tajemnicze drzwi po prawej od razu przy wejściu, kryjące pomieszczenie, które wydawało się ciągnąc wzdłuż całej wschodniej części domu, pozwolono nam otworzyć dopiero nazajutrz o poranku – kryło salę treningową pełną sztucznego oświetlenia i luster. Nasze małe miejsce tortur, gdzie codziennie rano odbywały się zajęcia fitness, yogi, czasem tańca, by utrzymać nasze ciała i umysły w dobrej kondycji.
Drugie i trzecie piętro zajmowały już pokoje: dwu-, trzyosobowe małe królestwa z łazienkami, podobnej wielkości, podobnego stylu. Każdy taki pokój posiadał jedno wielkie łóżko małżeńskie, zakryte masą poduszek i prześcieradeł, w którym spałyśmy we dwie. Nad nim zawieszone było jakieś maleńkie arcydzieło z zakresu sztuki awangardowej, którą w naszym gronie rozumiały i próbowały kontemplować może ze trzy osoby. Naprzeciw łóżka potężna szafa wbudowana w ścianę, dwa wygodne fotele, dwie urocze toaletki, największy bajer – mięciutka wykładzina, tak wspaniała, że chciałam po wejściu się do niej przytulić. 
Cieszmy się z małych rzeczy, prawda? – trzymałam się tej myśli, zdając sobie sprawę, że każdy dzień w tym cudownym budynku może być tym ostatnim.
Po przyjeździe dostałyśmy trzy godziny, żeby się zadomowić, później znalazły nas kamery i „biedna praktykantka”, mająca zadawać nam pytania, na które grzecznie i inteligentnie odpowiemy. Wyglądała na zestresowaną, dlatego ja sama nieco się spięłam. Patrzyła na mnie wielkimi, szarymi oczami, a zadawała pytania drżącym głosem, nerwowym gestem notorycznie naciągając obcisłą, ołówkową spódnicę za kolana.
- Jak myślisz – nawet mi się nie przedstawiła, ale postanowiłam jej tego nie wypominać; posadziła mnie w salonie na kanapie, a sama zajęła miejsce trochę dalej, dając wiele wolnej przestrzeni do zagospodarowania dla kamery – co zmusiło jurorów do zaproszenia cię do Domu Modelek?
- Na pewno nie był to mój niespotykany wdzięk i sposób poruszania – wzruszyłam ramionami, jednocześnie wolno sobie przytakując.
- Więcej uśmiechu – polecił mi sucho kamerzysta, a kobieta zapisała coś w obitym skórą notatniku, który otwarty leżał na jej kolanach:
- Dlaczego tak uważasz?
- Poważnie? – zapytałam po chwili, gdy uświadomiłam sobie, że to, co wzięłam za pytanie retoryczne, okazało się… oczekiwać odpowiedz; zamrugałam kilkakrotnie – Ta paprotka – zamaszystym gestem wskazałam wcześniej wspomnianego już, przyduszonego kwiatka – ma więcej gracji na wybiegu niż ja.
Nie zrozumieli żartu, szkoda.
- Jak się tutaj czujesz? – spróbowała praktykantka jeszcze raz, wymieniając krótkie spojrzenie z panem od kamery.
- Dobrze, dziękuję – odpowiedziałam odruchowo.
- Nie – na jej twarzy pojawił się dziwny grymas – Jak się czujesz w programie?
- Acha. No… - zastanowiłam się chwilę – Dobrze, dziękuję.
Chyba mnie nie polubili. Zupełnie nie wiem dlaczego.

Kiedy wchodziłaś do Domu Modelek, szefostwo odbierało twój telefon, pager, laptop… - cokolwiek elektronicznego, czym mogłaś skontaktować się z rodziną. Gdybyśmy wszyscy żyli w średniowieczu, z wejściem do komnat odbierano by nam gołębie. Regulamin, jaki wszystkie podpisywałyśmy, jasno określał przerażającej wysokości pieniężne kary, które czekają nas za złamanie punktu o nieujawnianiu wydarzeń. Iluzja telewizji – programy na żywo nakręcane kilka, kilkanaście dni wcześniej. Producent wolał nie ryzykować i zabronił nam rozmów z rodziną stricte o TopModel. Na parterze był niewielki pokój z jednym jedynym fotelem i starym telefonem, z którego mogłyśmy kontaktować się ze światem. Troszkę przerażające, nie sądzicie?
Większy niepokój wzbudzały we mnie jednak moje współlokatorki, szczególnie te, które najchętniej rozmawiały o kosmetykach, trendach w modzie i żywieniu, za to nie miały pojęcia o kłopotach przyziemnych czy choćby takich banałach, jakich uczą na lekcji angielskiego w szkole. Chcesz pogadać o tym, dlaczego żółty jest passe? Jasne. Chcesz ponarzekać na „Wichrowe Wzgórza”? Nie ma mowy. One myślą, że to rodzaj pasty do zębów.
 Któregoś dnia, pozbawiona jadu, pazurów i chęci mordu, skacząc z radości po utrzymaniu się w kolejnym tygodniu zmagań i szybkim zakończeniu comiesięcznego krwawienia, nawiązałam łączność z wyższa ode mnie o kilka centymetrów, dużo zgrabniejszą, ale za to bardzo naiwną i nieśmiałą Jessicą. Jasnowłosy aniołek uśmiechał się do mnie delikatnie od pierwszego dnia zmagań, ale wtedy po prostu to ignorowałam. Potem odkryłam, że jest całkiem inteligentny, lubi te same zespoły i kiedy chce, potrafi być bardzo niemiły, szczególnie dla osób, które nadepną mu na skrzydełka. Trochę to zajęło, ale wkrótce nawiązałyśmy swego rodzaju rozejm i zostałyśmy duetem w tym sfeminizowanym budynku.
Pomysł Jessici na bycie modelką zrodził ledwo dwa lata temu, kiedy to już ostatecznie okazało się, że skrzypce mimo codziennych prób i zmagań, zdecydowanie nie są jej instrumentem; ba, że dziewczyna w ogóle nie posiada słuchu muzycznego. Jej rodzice musieli się z tym po prostu pogodzić, niestety. Bardzo chcieli zrobić z córki sławną skrzypaczkę i sceptycznie podeszli do jej pomysłu podboju świata. Modeling? Cóż w tym może być wartościowego? To tylko ładne buzie, pozujące do głupiutkich reklam. Zarabiające sztucznym uśmiechem, zrobionym u drogiego dentysty i kręcące odtłuszczonym u chirurga tyłeczkiem.
Ale Jessica była uparta, jak ja. Poszła na pierwsze zdjęcia, dobrze się spisała, była fotogeniczna, ładna, zgrabna… Miała już nawet za sobą kilka udziałów w pokazach mody. Dodatkowo posiadała niesamowity dar wyczucia czasu i zdolność do zrozumienia nawet najbardziej skomplikowanego człowieka. I sprawdziła się całkiem nieźle w roli nauczycielki.
- Hej, Jess, nie masz wrażenia, że wyhodowałaś sobie całkiem niezłą konkurencję? - zapytałam ją żartem po kolejnym zadaniu, kiedy to przyzwoicie wypadłam na wybiegu tylko dlatego, że ona wymęczyła ze mną chodzenie.
Jessica z pełnym spokojem i powagą uśmiechnęła się wtedy do mnie, zapewniając:
- Nie mam konkurencji, bo po prostu ona mnie nie interesuje – i pochyliła się do mnie, szepcząc: - To może zabrzmieć niewdzięcznie, ale nie jestem tutaj, żeby wygrać ten program. Wiem, że nie zostanę top-topmodelką, to nie jestem ja. Jest tutaj wiele bardziej przebojowych dziewcząt z lepszą osobowością, które przyjmą ten zaszczyt z całym splendorem, jaki na nie spadnie i będzie im w tym do twarzy. Ja przyszłam się tutaj uczyć, zdobywać doświadczenie i dawać z siebie wszystko. Rozumiesz, Ines? Dla mnie liczy się sama trasa wędrówki, nie cel.

Mijały tygodnie, zostało ostatecznie dziesięć modelek, w tym ja i Jessica. Czułam się coraz bardziej na swoim miejscu, dostałam nawet kilka pochwał od jurorów, a jeden z naszych ostatnich fotografów chciał zabrać mnie ze sobą spowrotem do Barcelony, tak mu się spodobałam. Ze śmiechem odpowiedziałam, że niestety nie mogę, chociaż całkiem poważnie rozważałam jego propozycję.
Im dłużej pozostawałam w programie, tym bardziej lubiłam towarzystwo świata mody. Wspierana przez Maxa, strofowana przez Jess i jurorów, nakłaniana przez fotografów do szaleństw, występująca w pokazach mody – czułam się dobrze, czułam się jak w domu. Mogłabym to robić zawsze, tak. Zdecydowanie znalazłam się wreszcie na swoim miejscu. Fakt, trochę mi to zajęło.
Szczęście sprzyjało mi od początku, skoro motywacja pojawiła się dopiero od ostatnich kilku tygodni. Uwierzyłam, że ja mogłabym zostać tą najlepszą. Że mogłabym zrobić karierę w magicznym świecie, który otwierał już teraz dla mnie szeroko swoje wrota. Nawet pozwoliłam sobie zamarzyć, pozwoliłam sobie poudawać, pogwiazdorzyć trochę.
I wtedy, skacząc po niebiańskich chmurkach, nawet nie spostrzegłam, jak szybko jedna z nich okazała się być tylko złudzeniem i jak z całym impetem pozwoliła mi spaść na dno. Moja deszczowa, wyimaginowana chmurka miała lekki zarost, najpiękniejsze oczy świata i całowała tak dobrze, że traciłam poczucie rzeczywistości. Moja chmurka była prawdziwą gwiazdą tego kraju. I świata. Obiecywała mi złote góry i gwiazdki z nieba. A moim największym błędem było to, że całkowicie się jej poddałam, bo jej uwierzyłam.

To była sobota, środek Londynu, środek dnia – zadanie numer miliard tysiąc siedemset siedemdziesiąt jeden, ale kto by to liczył. Mój trzeci poważny pokaz w życiu. Na poprzednim potknęłam się, paradując w szpilkach wyższych niż mój wzrost, owinięta sukienką, która nie dawała mi żadnego pola manewru. Podobno upadłam z klasą, chociaż Max twierdzi, że wyglądałam raczej jak kaczka szykująca się do lądowania na bagnach, jakkolwiek mogłoby to wyglądać… Nieważne, nie zamierzałam już do tego wracać, a co najważniejsze, nie zamierzałam powtarzać tego błędu.   
Ubrano mnie w czarną, błyszczącą mini, założono mi marynarkę i spięto paskiem… w okolicach biustu, oczy pomalowano mi czarną kredką, a usta pozostawiono prawie nietknięte, tylko rozświetlone. Włosy o rudawym odcieniu, prosta grzywka, którą niedawno sprawił mi jeden ze stylistów programu – stwierdził, że będzie do mnie bardziej pasować – wszystko to przeczesano kilkakrotnie, tapirowano, potraktowano lakierem, potem delikatnie poskręcano, co było proste lub wyprostowano, co było skręcone, znowu polakierowano i wreszcie odstawiono mnie do kolejki. Dostałam numerek sześć, wychodziłam później jeszcze raz, jako dziewiętnastka; ubrana w zwiewną sukienkę, bardziej przezroczystą niż białą, sięgającą mi kolan i mocno wycięta na plecach, za to pozbawioną dekoltu – tak jak i moja pierwsza, ta czarna. To pozwoliło organizatorom wypchać nieco mój nieistniejący biust sztucznymi miseczkami. Najdziwniejsze, że wcale mi to nie przeszkadzało…
Miałam szczęście, obie sukienki trafiały w mój gust i gdyby nie te cholernie wysokie buty, czułabym się błogo; Jessica została natomiast ubrana w coś, co było właściwie samą zieloną tasiemką, owiniętą wokół jej części intymnych. Ale niewinna, anielska, nieśmiała Jess nosiła to z gracją i swobodą, jakby co najmniej zakrywał ją habit. Oficjalnie zaczęłam podziwiać ją jeszcze bardziej.
- Słyszałaś już? – zaczepiła mnie, zajmując krzesełko obok w dziale wizażystów. Odchyliła się na oparcie, założyła nogę na nogę i beztrosko machała sandałkiem na koturnie, w który ją ubrano – Świetny pokaz mody mają uświetniać świetne gwiazdy – zabawnie poruszyła brwiami.
- Kto? – pewnie zareagowałabym jakoś bardziej żywiołowo, gdybym tylko mogła ruszać twarzą – Naomi?
Parsknęła. Uchyliłam powiekę i zobaczyłam, jak ramiona drżą jej od śmiechu.
- Głuptasie – pokręciła z politowaniem głową – Miałam na myśli piosenkarzy.
Milczałam przez chwilę.
- Kelly Clarkson?
- Ines – jęknęła – rodzaj męski.
- A. To Bob Dylan?
- On jeszcze żyje? – zamrugała kilkakrotnie.
Wzruszyłam ramionami zamiast odpowiedzieć, bo wizażystka właśnie malowała mi usta błyszczykiem.
- Okej, pozwól mi przerwać tę druzgocącą miernotę twojego umysły – w takich momentach aż żałowałam, że nauczyłam ją trudnej sztuki sarkazmu. Posłałam jej lodowate spojrzenie, na które, oczywiście, uśmiechnęła się szeroko. – Pozwól mi przedstawić sobie zespół, który od dwutysięcznego dziesiątego podbija każde kobiece serce w wieku jedenaście do dwadzieścia parę. Nie? – spoglądała na mnie z wyczekiwaniem – Nic? Może kolejna podpowiedź: sporo nagród, wielkie pieniądze, piątka uczestników, Simon Cowell.
Przewróciłam oczami. Wszystko było już jasne. Zerknęłam pytająco na Jess.
- Nie wiem, skąd ich wzięli – wyjaśniła mi – Nie jestem aż takim dobrym szpiegiem. Po prostu umiem słuchać i widzę, co się dzieje dookoła. Wiem też, że kiedy kobiety zaczynają cienko piszczeć, chodzi albo o nowe buty, albo o faceta.
Oczywiście, że nie chodziło o buty – żadna modelka nie cieszy się z tego, że musi założyć trzynastocalowe, niewygodne szpilki.  
- Dlaczego tak bardzo cię to obchodzi? – pochyliłam się ku Jess, kiedy mój make-up był już gotowy.
- Lubię towarzystwo osób, które wiele w życiu osiągnęły – posłała mi niewinny uśmiech i przekręciła się do lustra, któremu posłała całusa.
- Jasne. I oczywiście nie ma z tym wspólnego to, że są przystojni, a ty samotna od… długiego czasu.
Jess podskoczyła jak oparzona.
- Nie będę ich podrywać, przysięgam.
Chwilę mierzyłyśmy się spojrzeniami.
- Wierzę ci – mrugnęłam do niej porozumiewawczo – Jesteś zbyt nieśmiała.
Już otwierała usta, by głośno zaprotestować, tak dla zasady, lecz przerwał jej pojawiający się znikąd, rozradowany Max w ciemnym garniturze jakiegoś początkującego, weneckiego projektanta. Westchnęłam ciężko, nie mogąc znowu uwierzyć, że mojemu przyjacielowi płacono za pojawianie się w takich kreacjach.
- Dziewczyny – uniósł brew, uśmiechając się łobuzersko – Wiecie czego się dowiedziałem?
- Jeśli chcesz nam powiedzieć, że 1D pojawi się na pokazie, spóźniłeś się – utemperowałam go trochę, poklepując pocieszająco po ramieniu – I nie – spojrzałam mu prosto w oczy – Nie będziesz ich podrywał.
Otworzył na sekundę usta, nie wiedząc, co powiedzieć, a potem zaczął szybko zaprzeczać.
- Ja wcale nie jestem…
- Jesteś – przerwałam mu, śmiejąc się cicho – cały świat widział, jak gapiłeś się na tyłek Michela Buble. 

- Dziesięć minut – ryknął ktoś nad moją głową – Pierwsze chłopcy, potem wy. Ustawcie się. Czy wszystkie gotowe?
Lubiłam ten moment, kiedy na chwilę przed pokazem właściwie nic nie było gotowe. Taki psikus dla organizatorów, którzy przez cały dzień ryczeli megafonem prosto w nasze uszy, niech teraz mają za swoje – część dziewczyn nieubrana, część nieumalowana, część nieuczesana, dwie wyszły jeszcze na papierosa i nikt nie może ich znaleźć, gdzieś odpadł obcas, ktoś zgubił bransoletkę. Chaos.
- Przejście, przejście dla gwiazdy! – ryknął ktoś z drugiego końca ogonka, w którym stałam.
- Zamknij się, Louis! – towarzyszył mu głośny śmiech.
- Przejście, przejście! – krzyczał niestrudzenie ten pierwszy głos – S’il vous plait! Pardon! – drugi głos świetnie się bawił.
Po chwili walki z wysokimi wieszakami na ubrania, znaleźli się przy mnie. Dwóch z Piątki. Ubrani w podobnej kolorystyce, rozświetlający przestrzeń szerokimi uśmiechami i błyszczącymi spojrzeniami. Zdawali się w ogóle nie zauważać modelek, obok których starali się przedostać na scenę.
- Przejście, przejście! – krzyczał Louis – Przepraszam panie, gwiazdy idą!
Żartował. Więc ja też pozwoliłam sobie na żarcik.
Zrobiłam krok w tył, wyciągając szeroko ręce i ciągnąc tym samym za sobą moje koleżanki.
- Odsunąć się, Królowa nadchodzi!
Zatrzymali się nagle. Pierwszy głos, ubrany w czarną, luźną koszulkę w białe pasy i przetarte dżinsy, zmarszczył na chwilę brwi, posyłając mi lekki uśmiech.
- Lordzie – postanowił się ze mną zabawić, składając mi lekki, kobiecy ukłon. Mały test, wymyślony na poczekaniu, by sprawdzić moje umiejętności dostosowywania się do sytuacji, polot umysłu i najważniejszą z wszystkich cech, poczucie humoru.
- Milady – nie dygnęłam, a skłoniłam się nisko, po męsku, wysuwając się nieco do przodu. 
- A ona jest kim? – zapytał drugi głos, kiwając czarną czapeczką z daszkiem w moją stronę.
Przysięgam, jeśli przysunąłby się jeszcze bliżej, utopiłabym się w blasku pieniędzy, jakim emanował.
- Nikim – uprzedziłam, wzruszając ramionami – Przecież i tak nie umywam się do… - nim zdążyłam się powstrzymać, moje dłonie zaczęły wykonywać jakieś niekontrolowane spirale dookoła mojego ciała; jedna ręka podniosła się za wysoko i tylko trzask szwu sukienki upewnił mnie, że to mój ostatni pokaz, bo nie mam mowy, abym wyszła stąd dzisiaj żywa.
Zamarłam, przyciskając ręce sztywno do ciała, jakbym liczyła na to, że w ten sposób zerwany materiał sam się magicznie sklei. Pobladłam, poczerwieniałam, znów pobladłam, a po chwili na mojej twarzy pojawiła się szachownica emocji, prezentując na przemian rozpacz, desperację i ten trzeci wyraz, tak charakterystyczny dla osób umierających w męczarniach.
- Dlaczego to zdarza się tylko mnie? – zapytałam szeptem drżące powietrze, niedyskretnie rozglądając się dookoła. Nie zauważyła tego żadna, mam nadzieję, z moich konkurentek, za to wydawał się być tym ubawiony nowopoznany kolega z brytyjskich sław. Uśmiechał się łobuzersko, a ciemne oczy skrzyły mu się niebezpiecznie.
- To nie jest zabawne – za to moje oczy były wielkie jak spodki i pełne przerażenia, mogłabym przysiąc. Porzuciłam szukanie w jego osobie pomocy, za to skupiłam się na znalezieniu problemu. Szkoda, że miałam małą szyję, ograniczoną możliwość ruchu – wolałam już nie ryzykować z unoszeniem rąk – i pociłam się ze stresu jak norka.
Właściwie… nie wiem, jak pocą się norki…
- Zabiją mnie, zabiją mnie, zabiją mnie, zabiją mnie… - powtarzałam sobie cicho, próbując wymacać nieszczęsny rozdarty materiał – Mam – przygryzłam wargę, łapiąc palcami oba kawałki tuż przy linii stanika. Szczęśliwie, nie było to traumatyczne rozstanie dwóch połówek materiału; jednak tym razem wizyta w poradni psychologicznej nie pomogłaby temu małżeństwu zejść się i żyć szczęśliwie.
- Proszę – uratowały mnie te brązowe oczy w czapeczce, ofiarowując mi srebrną agrafkę ze swojej modnie skrojonej, znoszonej, podtrzymywanej właśnie takimi cudeńkami kurtki; ja natomiast ową agrafkę przyjęłam z entuzjazmem równym temu, jaki okazywałabym, gdyby ktoś mi nagle powiedział, że już do końca życia nie muszę pracować, bo zostałam właśnie bogiem.
- Ratujesz mi skórę – wyszeptałam pobladłymi ustami, łapiąc w dłonie agrafkę i majstrując chwilę przy sukience – Oddam ci za to nerkę, cokolwiek będziesz chciał, przysięgam, ratujesz mi właśnie życie.
- Zobaczy się – wzruszył ramionami – Jeszcze przecież możesz odpaść z programu, nie? – i ruszył dalej, pozostawiając mnie w jeszcze większych nerwach.
Czułam na sobie jego wzrok, gdy pojawiałam się na wybiegu jako numer dziewiętnaście.



-----------
jeśli to czytacie, jestem bogiem i opanowałam automatyczne dodawanie rozdziału.
jestem na wakacjach i prawdopodobnie narzekam na słońce na Kaszubach, xx.

piątek, 15 sierpnia 2014

III - feel real.

Casting do programu wyglądał dokładnie tak samo. Czekałam wiele godzin w niewygodnych butach, musiałam podpisać miliony formularzy, pouśmiechać się do milionów aparatów i kamer, poudawać, że marzyłam o tym od dziecka, posłać kilka nienawistnych spojrzeń w stronę konkurentek, przejść się po wybiegu, posłuchać wynurzeń na temat wielkości mojego tyłka, rozebrać się i przebrać w strój kąpielowy, wciąż się uśmiechać, udawać, że umiem chodzić po wybiegu… bla, bla, bla.
Różnica polegała na tym, że kamery były wszędzie, Max zaczepiał nas za kulisami, a jury było jeszcze bardziej krwiożercze i pozbawione empatii. Składało się z:
- irlandzkiego projektanta, o którym ukradkiem mówiło się, że przyszedł do tego programu, bo opuściła go wena.
- topmodelki imieniem Megan, która tak naprawdę nazywała się Judy, ale to było mało komercyjne imię, i która zasłynęła tylko dlatego, że nagle została muzą włoskiego projektanta, rozmiłowanego w jej kościach biodrowych.
- z brytyjskiej, początkującej, ale dobrze zapowiadającej się projektantki, która wygrała dwa razy z rzędu Fashion Weeka, raz jako mężczyzna, raz jako kobieta.
-  z fotografa australijskiej narodowości, który zjeździł cały świat w poszukiwaniu najpiękniejszych kobiet, ubierając je w najpiękniejsze stroje i robiąc im najpiękniejsze zdjęcia, docenianie przez wydawców magazynów „Vogue”, „Elle”, „Glamur”, „Harper’s Bazar” i innych takich, bardzo sławnych.
Nasza rozmowa wyglądała mniej-więcej tak:
- Witaj, przedstaw się.
- Nazywam się In…
- Ma za duży tyłek, będzie źle się prezentował w sukienkach.
- Przepraszam, ale ja…
- Jednak w jej twarzy jest coś intrygującego. Dałbym jej szansę przed aparatem.
- Dziękuję, ja…
- Z chodzeniem też jest kiepsko.
- Obawiam się, że nie byłaby w stanie dobrze zaprezentować sukienki.
- Nie zgadzam się, górna partia ciała jest w porządku.
- A nad pupą możemy popracować. Poza tym, niektórzy mężczyźni lubią więcej ciałka.
- Tak, ale my chcemy sprzedać ją projektantowi, nie do jakiegoś domu…
- Nie kończ, nikt z nas nie chce z tego słyszeć.
Doskonale wiedziałam, że rozmawiają o „domie wschodzącego słońca”; pozwólcie, że tak ładnie to nazwę - dlatego postanowiłam nie komentować i dać się im wygadać.
- Dajmy jej spróbować.
- Przebierz się proszę w bikini.
Max praktycznie zerwał ze mnie moje czarne spodnie i białą sportową koszulkę na ramiączkach; wyskoczyłam z botków na obcasie i zamieniłam je, niechętnie, na podsunięte mi cieliste szpilki.
- Noga będzie wyglądała na dłuższą – poinformowano mnie pospiesznie.
- Nie macie magicznych sztuczek na obszerny tyłek? – spytałam z nadzieją, ale nikt nie potraktował mnie poważnie; Max i operator kamery parsknęli śmiechem.
Zaprezentowałam się jury w czerwonym bikini z czarnymi tasiemkami. Sama nie kupiłabym sobie tak odważnego stroju, chociażby ze względu na to,  że na żadne tropikalne wyspy się nie wybierałam, a londyńska aura nie sprzyjała opalaniu przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku, jednak sprzedawczyni w sklepie zapewniła mnie, że ten majątek, którego pozbędę się z portfela, będzie jak najbardziej dobrze wydany i powalę wszystkich na kolana.
Powaliłam. Wzięli mnie.

Trzy tygodnie później miałam stawić się na lotnisku, przygotowana na wszystko. Mama zareagowała na to wielkim oburzeniem, wmawiając mi, że w modelingu nie zarabia się uczciwie, więc obiecałam jej, że jeśli mi się nie uda, zajmę się czymś porządnym. Ojciec porozumiewawczo mrugnął do mnie, jednocześnie wkładając do mojej dłoni trójlistną koniczynkę. Spojrzałam na niego, unosząc brew.
- Nie będę udawał, że szukałem czterolistnej – uśmiechnął się nieporadnie – Po prostu chciałem, żebyś miała ze sobą coś z domu. Coś… od nas – zerknął przelotnie na mamę, która kilka kroków dalej rozmawiała przez telefon – Ona cię kocha – zapewnił mnie, jednocześnie ściskając szybko – I wierzy w ciebie, tak samo jak ja.
Tym razem to ja posłałam mu nieporadny uśmiech.
- Dziękuję, tato, że kłamiesz – nie zdążył zaprzeczyć, gdy rzuciłam szybko: - Muszę już iść. Do zobaczenia.
- Jak najpóźniej, mam nadzieję – spojrzał mi głęboko w oczy – Możesz to wygrać, mała.
Prychnęłam krótko, przewracając oczami.
- Tato, ja…
- Nie mów mi, że tego nie chcesz – pokręcił głową, chowając dłonie do kieszeni kurtki – Gdyby ci nie zależało, nie podjęłabyś wyzwania.
Może miał rację... Pewnie miał rację...
Cholera, jasne, że miał rację. Zawsze ma rację. Wmawiałam sobie przez tyle czasu, że modelką nie zostanę i nigdy nie będę, a tak naprawdę odchudzałam się jak desperatka i ćwiczyłam, starając się zgubić zbędne kilogramy. Nawet kupiłam sobie krem do powiek. KREM DO POWIEK. NIGDY nie miałam kremu do powiek…
To był pierwszy raz, kiedy poczułam, że jeśli naprawdę się postaram, mogę osiągnąć to, co zamierzyłam sobie w przypływie jakiejś dzikiej fantazji. Na przekór wszystkim.

Grecja.
Powitała nas morską bryzą, palącym słońcem i wesołym gwarem turystów. Dla mnie, dziewczyny, która nigdy nie wyjeżdżała poza obręb swojego kraju, była miejscem magicznym. Kamieniste wybrzeże i błękit oceanu zapierały dech, biały piasek przełamany gdzieniegdzie kolorową barwą plażowiczów mówił do mnie najpiękniejszymi słowami. Nad tym wszystkim górowały brukowane dróżki, pnące się po zboczach, a spacerujące po nich osiołki, spoglądały na świat nieufnie. Najpiękniejsze jednak były te niewielkie domki, białe i niebieskie, zupełnie inne niż wielkomiejskie kamienice, zupełnie wyjątkowe i czarujące. I to wszystko tylko jakąś godzinę drogi od lotniska, od gwaru miasta – ta cisza, spokój i nieprzejednane, surowe piękno.
- Zakochałam się – stwierdziłam, wysiadając z podstawionego specjalnie dla nas samochodu, a potem odwróciłam się do Maxa, prowadzącego program i koordynatora naszej wycieczki – Nie możemy zostać tutaj na zawsze?
- Obawiam się – zerknął na mnie znad okularów przeciwsłonecznych – że niestety nie będzie to możliwe. Panie – klasnął kilkakrotnie w dłonie, przywołując nas do porządku. Operatorzy trzech kamer ustawili się na swoich pozycjach. – Jesteśmy w samym środku słonecznej, pięknej zimy i właśnie tutaj – dramatyczna pauza – rozpocznie się wasza przygoda z programem TopModel. Tylko jedna z was ma szansę zdobyć główną nagrodę, a jest nią kontrakt z agencją Max Models, sesja okładkowa w magazynach „Teen Vogue” oraz „Elle”, a także nagroda pieniężna w wysokości trzystu tysięcy dolarów! – Zapiszczałyśmy, zaklaskałyśmy, zrobiłybyśmy wszystko, o co w tej chwili telewizja by nas poprosiła; magia miejsca zaczęła już odurzać nasze logiczne myślenie. – Najpierw jednak musimy się dowiedzieć, która na to wszystko zasługuje. Dlatego, korzystając z tego niesamowitego klimatu i faktu, że każda z was wypoczęta jest po podróży – kilkoro zorientowanych w sarkazmie dziewcząt parsknęło śmiechem – sprawdzimy, której z was niestraszny jest ból, pot i niewygody oraz która ma wystarczającą… krzepę, by poradzić sobie z napiętym harmonogramem życia topmodelki. Wasz hotel znajduje się dziesięć mil stąd. Gdzieś tam – wskazał na stromą górę – na szczycie. Pobiegniecie.

I tak właśnie cała ta dzika zabawa, Ten Genialny Pomysł się potoczył. Zapragnęłam zostać modelką, miałam ku temu jakieś tam predyspozycje, więc wzięłam się do pracy. Dobiegłam do hotelu, przestałam zachwycać się Grecją i zdecydowałam wziąć na klatę, bardzo po męsku, każde zadanie, jakim postanowią nas zaskoczyć twórcy programu.
Dostałam się do dwudziestki szczęściar, które będą miały okazję zamieszkać w Domu Modelek. Zawdzięczam to przede wszystkim sile woli i godzinom, które przez ostatnie tygodnie poświęciłam na trening mojej pupy. Udało mi się jako – tako wyglądać w półprzezroczystym bikini, a moja determinacja wspomogła wyzbycie się wstydu i strachu. Zapozowałam na wpół zanurzona w morzu, które okazało się w okresie zimowym być lodowato zimne, na wpół przytulona do skał, okropnie niewygodnych i niespodziewanie ostrych, zupełnie nieprzychylnych gładkiej, dziewczęcej skórze.
Pierwsze kilka ujęć było porażką, ale z czasem ciało przyzwyczaiło się do chłodu i niewygody; chociaż nie zaczęło się rozluźniać, przynajmniej już nie drżało i pozwalało mi ze sobą współpracować.
- Więcej swobody! – krzyczał do mnie fotograf – Jesteś piękna, ale musisz z nami współpracować. Daj nam chociaż kawałek siebie!
To mi pomogło. Pochwała w otoczce delikatnej krytyki, krótki rozkaz, który należało wypełnić. Rozluźniłam mięśnie twarzy, wygięłam się nienaturalnie, udając pełny luz, uśmiechnęłam się łobuzersko, rozchyliłam nieco usta. Fala zakryła moje łydki, niemal poślizgnęłam się na kamieniu, gdy próbowałam o milimetr wysunąć stopę. Walczyłam i ze sobą, i z żywiołem. Domyślałam się, że to właśnie dlatego tak wyglądało nasze pierwsze zadanie. Dobry, porządny przesiew kandydatek, wykluczający te niezdolne do pracy w trudnych warunkach, te słabe i te, które nie potrafią dobrze grać mimiką twarzy i ciałem.
Pierwszego dnia pozbyli się już dziesiątki dziewcząt.
Kolejne zadanie odbywało się dopiero następnego wieczora. W romantycznej atmosferze, otoczone płomieniami świec i zwojami długiego, lekkiego materiału, zostałyśmy ustawione na niewielkich piedestałach i miałyśmy udawać boginie.
Początkująca projektantka z jury, tym razem jako kobieta, opowiedziała nam krótko, co następuje:
- Modelka jest nie tylko ładną buzią. Modelka jest nie tylko szczupłym ciałem. Topmodelka jest osobą, fascynującą i przyciągającą wzrok. Musi mieć w twarzy zarówno urok, jak i tę magiczną iskrę, którą przyciągnie do siebie tłumy. Musi mieć wnętrze, którego odbicie dostrzec będzie można w każdym jej grymasie, w każdym geście.
Zadanie polegało na naszym groteskowym poruszaniu się wyłącznie na swoim piedestale. Rozmieszczone na ogromnym hotelowym tarasie, zostałyśmy zmuszone do prezentowania się wśród mroku nocy, poświaty płomieni, słabej łuny lampionów i morskiej bryzy przed gośćmi zaproszonymi przez program, którzy z kieliszkami szampana w dłoniach, przechadzali się wokół nas, oceniając nasz osobisty seksapil i magnetyzm. A my, trzydziestka chudych dziewcząt w delikatnych sukienkach, drgających zawadiacko przy najdrobniejszym ruchu, z ufryzowanymi włosami i pełnym makijażem, boso, wdzięczyłyśmy się do nich, udając, że wiemy, co robić.
Miałam na sobie długą do ziemi suknię koloru białego, przeszytą srebrzystoszarą nitką, mieniącą się  w odrobinie światła. Paznokcie pomalowano mi dwukrotnie szarym lakierem, na usta nałożono różową pomadkę, a oczy podkreślono eyelinerem zgodnym z odcieniem specyfiku do paznokci. Na szyi zawieszono mi na długim łańcuszku srebrną łzę z prawdziwą perłą, jak mnie zapewniono. Kołysała się swobodnie tuż nad moim pępkiem, przyciągając uwagę do wąskiej tali, w której to moja sukienka ciasno przylegała do ciała. Włosy miałam rozpuszczone, odrzucone na plecy, niedbale skręcone w delikatne spirale, mocno potraktowane lakierem, ułożone trochę w nieładzie, aby całość przedstawiała mnie jako leśną nimfę, dopiero co wybudzoną z pięknego snu.
Czułam się idiotycznie. Ale jednocześnie grałam w tę grę, czerpiąc z tych wszystkich długich, oceniających spojrzeń jakąś dziką satysfakcję. Psułam trochę wizerunek niewinnej, grzecznej dziewczynki krótkimi uśmiechami pełnymi pewności siebie, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać.
Nigdy nie miałam zamiaru się powstrzymywać. Żeby nigdy nie zatracić siebie.

Następnego ranka obudził mnie okropny ból głowy. Podejrzewałam, że mojemu organizmowi niekoniecznie przypadła do gustu nagła zmiana klimatu, jak i długie paradowanie półnago najpierw w lodowatej wodzie, później w lodowatym wietrze. Czując się jak mały wieloryb, już o piątej byłam na nogach, próbując poruszać się po pokoju jak najciszej, by nie obudzić moich dwóch współlokatorek. Zamknęłam się w łazience, modląc się cicho do greckich bóstw, których wizerunki przedstawione były na kafelkach, by zesłały mi zbawienie. Umyłam twarz ciepłą wodą, a potem, uważnie studiując cienie pod oczami i pobladłe policzki, zdecydowałam się zrobić sobie makijaż i podjąć walkę z burzą włosów. Byłam zamknięta z synonimami piękna, więc sama powinnam uchodzić za jeden z takich.
Pół godziny później – ha, piąta trzydzieści, kiedy śniadanie podawano nam o dziewiątej, wciąż była nieprzyzwoicie wczesną porą – wyglądałam całkiem normalnie, chociaż czułam się dalej paskudnie. Nie przewidziałam, że cokolwiek złego może mnie spotkać, dlatego nie zaopatrzyłam się w odpowiednie środki.
Nie było sensu kłaść się ponownie do łóżka, zburzyłabym pół godziny ciężkiej pracy, poza tym byłam pewna, że i tak bym nie zasnęła. Zdejmując z siebie dresowe spodnie i podkoszulek, założyłam krótkie, dżinsowe spodenki, czarne tenisówki i zapięłam pod szyję szarą bluzę z rękawem trzy czwarte. Zerknęła  jeszcze, czy dziewczyny – krótko ścięta, ciemnowłosa Mary Ann i długonoga, przeraźliwie chuda Louise – śpią i wymknęłam się z pokoju, zamykając za sobą drzwi z cichym skrzypnięciem.
Opuściłam hotel, przechodząc cicho przez opustoszały hol i recepcję. Słońce dopiero wstawało, ale postanowiłam przywitać się już z morzem – tak tylko, by pokazać mu, że nie przejmuję się jego ingerencją w moje zdrowie i jakoś sobie z tym poradzę.
Nie zdążyła jeszcze opuścić terenu naszego miejsca pobytu, gdy poczułam, jak czyjaś dłoń ciągnie mnie w drugą stronę.
- Co to za poranne wybiegi?
Nim zdążyłam się odwrócić do uśmiechniętego szeroko Maxa, uszczypnął mnie pouchwale w biodro, aż podskoczyłam lekko.
- Chciałam przywitać się z morzem – wychrypiałam zgodnie z prawdą.
Skrzywił się, słysząc ton mojego głosu.
- Wydaje mi się, że już całkiem dobrze się z nim zapoznałaś.
Wzruszyłam ramionami, zmuszając się do półuśmiechu.
- Brzmię gorzej niż rzeczywiście się czuję – zapewniłam go słabo.
- Jasne, jasne – pokiwał głową z politowaniem i wziął mnie pod rękę – Wschody słońca są rzeczywiście piękne, ale są teraz ważniejsze sprawy – zauważył inteligentnie.
- Jak wygranie programu – westchnęłam, pozwalając mu ciągnąc się ponownie w stronę hotelowej recepcji.
- Chodziło mi akurat o poranną kawę – zaśmiał się, skręcając do części restauracyjnej.
Czuwającego na warcie kelnera nie zdziwiło nasz przybycie; pewnie miewał już wiele tysięcy gości wczesnym rankiem odwiedzające bar czy restaurację w celach wiadomych. Uśmiechnął się do nas profesjonalnie, podprowadził do jednego z dwóch stolików, które pozostawały wiecznie zastawione, a potem zniknął by dostarczyć nam świeżej dawki kofeiny.
Rozejrzałam się podejrzliwie po opustoszałej sali. Rzędy stolików z powykładanymi krzesłami przypominały mi puste wieszaki sklepowe naszej maleńkiej firmy tuż przed otwarciem. Miałam wtedy może jedenaście lat, wyglądałam jak jeden z nich – z wieszaków; byłam wychudła i nienaturalnie długa, bo za szybko wyrosłam. Potykałam się o własne nogi, ba, nawet o palce u stóp. Fakt, z gracją nigdy wiele do czynienia nie miałam. Jakoś nie było ku temu okazji.
Ocknęłam się, gdy kelner postawił przede mną śnieżnobiałą filiżankę intensywnie pachnącą energią i słodyczą. Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością, a potem zerknęłam na Maxa, siedzącego naprzeciw mnie. Był w sportowej bluzie i krótkich spodenkach, a na nadgarstku dumnie błyszczało mu jakieś nowoczesne urządzenie do pomiaru tętna i innych takich specyfików.
- Biegasz? – zagadnęłam głupio, chowając się szybko za filiżanką.
- Codziennie. Od kilku lat. Dbam o formę – posłał mi uśmiech i wsypał kolejną łyżeczkę cukru. Mieszał cicho, patrząc na mnie z rozbawieniem – Nie jesteś typową Angielką.
- Jestem – odpowiedziałam, odruchowo oblizując wargi.
Parsknął śmiechem nim ja chociażby zdążyłam się zorientować, co tak właściwie zrobiłam. Poczułam się jak idiotka. Ha, ja i te moje nieistniejące maniery.
- Gdybyś była typową Angielką – z grzecznością nie skomentował mojej gafy – piłabyś teraz ze mną herbatę.
- Może jestem po prostu nowoczesna? – zasugerowałam, unosząc brwi.
Dlaczego tu byliśmy? Dlaczego zabrał mnie na kawę o tak wczesnej porze? Dlaczego mu na to pozwoliłam?
- Dlaczego wstajesz tak wcześnie? – zapytałam, nim zdążył przemyśleć moją wcześniejszą uwagę.
- Bo mogę.
„Super. Wydaje mi się, że stworzymy dobry duet rozmówców”, pomyślałam, ale gdy on ponownie parsknął śmiechem, zorientowałam się, że powiedziałam to głośno.
Max spoglądał na świat w taki specyficzny sposób – jakby ten świat zarazem był jego najlepszym przyjacielem, ale i kimś – czymś – co wiecznie oczekuje udowadniania swojej wyższości, przytłumienia, pokazania, kto naprawdę rządzi. Miał wielkie ego, sporo pewności siebie i podobną do mojej nutę sarkazmu, która pozwalała nam dostrajać się na podobne fale radiowe. Kiedy się śmiał, jego chłopięca, dobrze potraktowana kremami twarzyczka dodawała mu czaru i uroku, ale patrząc na jego postawę, na mięśnie rysujące się na ramionach i klatce piersiowej, coś nakazywało zachowywać ostrożność. Na pewno należał do niegrzecznych chłopców lubiących się bawić, ale mógł przy tym być wspaniałym towarzyszem smutnych wieczorów przy akompaniamencie poezji śpiewanej i wina. Ktoś do radosnego okrzyku i do głośnego lamentu. Ktoś do kochania i nienawidzenia. Ktoś do świętego spokoju i dobrej zabawy.

- Lubię cię – powiedział nagle. Podniosłam głowę i pochwyciłam jego czujne spojrzenie - Podobałaś mi się już na castingach. Twój zadzior, jakaś taka leniwa energia – gestykulował w powietrzu, kreśląc niezrozumiałe dla mnie znaki – sarkazm i jednoczesna niewinność, nieśmiałość? Jakieś zagubienie. Jakbyś wcale nie wierzyła w siebie, ale twoje ciało jednocześnie mówiło coś innego, emanowało pewnością.
- Zabawne. Właśnie myślałam podobnie o tobie.
- Ja jestem stanowczo pewny siebie w każdym aspekcie – zapewnił mnie, puszczając oczko.
- Nie o to chodzi – nie poddałam się jego delikatnemu flirtowi – Sprzeczności. Ja: zagubiona i jednocześnie odważna. Ty: pewny siebie, może trochę przesadnie, ale jednocześnie bardzo… delikatny. Przynajmniej takie sprawiasz wrażenie.
Długo milczał. Jego oczy na chwilę zrobiły się mętne, matowe, straciły błysk. Patrzyły na mnie, uważnie śledząc ruchy, a ja udawałam, że tego nie widzę, dopijając kawę, której w filiżance już nie było. Badał mnie – nie wiedziałam tylko pod jakim kątem. Już mnie nie oceniał, ten etap mieliśmy za sobą: ja – przyszła modelka z doświadczeniem poniżej zera i z jeszcze niższymi ambicjami; on - specjalista w trudnym fachu bycia popularnym, ładny chłopak, buntownik i czaruś, zależnie od humoru.
Nie od razu stworzyliśmy duet, ale mieliśmy się ku sobie. Łapaliśmy swoje ironiczne żarty, wymienialiśmy czasem spojrzenia, wyrobiliśmy sobie bezwiednie zestaw gestów, zrozumiały tylko dla nas. Długo mogliśmy bawić się w ten sposób, szczególnie, że jakimś cudem spodobałam się jury programu. Wzięli mnie. Opuszczałam Grecję bez poczucia żalu, a z szerokim uśmiechem na twarzy i postanowieniem, że jeszcze tu wrócę. Obiecałam to sobie ostatniej nocy w hotelu, a głośno powtórzyłam to jeszcze rano na naszej ostatniej wspólnej kawie w hotelowej restauracji, czyniąc tym samym Maxa moim wspólnikiem w zbrodni. 




jeśli ktoś chciałby mnie kiedyś uszczęśliwic, mógłby napisac kropkę w komentarzu. 

piątek, 8 sierpnia 2014

II - waiting all night.

Drzwi zamknęły się za mną z hukiem, bo przez nieuwagę – stres – klamka wyślizgnęła mi się z dłoni. Głośny dźwięk odbił się echem od lustrzanych ścian i uderzył w okienne szyby, a siedzący na krzesłach potwór skierował na mnie wszystkie swoje cztery głowy. Poczułam jak miękną mi kolana i przypomniałam sobie ostrzegawczy szept Mayi:
- Za nic w świecie nie zdejmuj teraz szpilek. Nogi ci spuchną i już ich nie ubierzesz.
Już teraz czułam, że kostki zaraz mi eksplodują. Cóż z tego, że przesiedziałam w nich ledwie cztery godziny, niektóre buty po prostu zostały stworzone, by być niewygodnymi i móc znęcać się nad kobiecymi nogami.
Ukradkiem zaczerpnęłam powietrza, wyprostowałam się i mentalnie dałam sobie kopa w tyłek, żeby poczuć się pewniej. Czteroosobowa komisja nie miała nawet zamiaru nam się przedstawiać, lecz i bez tego można się było domyślić, że byle kto to w niej nie zasiada. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn przez chwilę przyglądali się nam w milczeniu, po czym pan numer trzy odważył się wycharczeć:
- Numer sześć tysięcy siedemset dziesięć, dziękujemy – i dziewczyna z cichym jękiem i rudą kitką zmuszona była opuścić salę.
„Było blisko”, pomyślałam, gdy została nas już czwórka, „teraz przynajmniej mamy równe szanse”. Tleniona blondynka u szczytu stołu, charakteryzująca się przeraźliwie długimi, czarnymi szponami i równie mroczną stylizacją, z zamyśleniem spojrzała wprost na mnie, a ja powstrzymałam jakoś nerwowe drżenie mięśni.
- Numer sześć siedem jeden jeden, przejdź się.
„Bułka z masłem”, mówiło mi lustro, kiedy ćwiczyłam to w domu. Jednak wtedy nie nosiłam od wielu godzin szpilek i nie musiałam paradować przed jakąkolwiek widownią. Nie musiałam udawać, że znam się na rzeczy. Modeling w dużej mierze polegał na umiejętnościach aktorskich – trzeba było być silną, kiedy rozpadało się na kawałki; odgrywało się szczęśliwą, kiedy serce krajało się z bólu; imaginowało się słońce, gdy od tygodnia padał deszcz. Ciepło i zimno, miłość i nienawiść, odwaga i strach. 
Już miałam stawiać pierwszy krok, kiedy owinięty brązowym szalem, spalony słońcem, wychudły staruszek udający młodzika zsunął przeciwsłoneczny okular na czubek nosa i, zerkając na mnie, stwierdził głosem ochrypłym od papierosów:
- Nie mamy na to czasu – i zacisnął wargi, a tleniona blondynka w czerni wygięła usta w podkówkę.
Widocznie słowa te były jakąś ukrytą komendą, bo wybawiły z uśpienia siwowłosą, dumną damę siedzącą na krześle numer trzy. Jej czerwony, modnie skrojony kostium emanujący bogactwem w połączeniu z prostymi, złotymi klipsami wydał mi się być dziwnie szary – zwyczajny - na tle ekstrawaganckich stylizacji reszty jury; drugi mężczyzna miał fioletowe pasemka i kapelusz imitujący czapeczkę stewardesy.
- Ty – siwowłosa chudym palcem z trzema błyszczącymi pierścionkami wskazała dziewczynę po mojej prawej – i ty – siwowłosa chudym palcem z trzema błyszczącymi pierścionkami wskazała dziewczynę po mojej lewej – dziękujemy bardzo, ale nie macie w sobie tego, czego szukamy. Może w przyszłym roku – dodała usprawiedliwiająco tonem, który sugerował, że ma to gdzieś – Wasza dwójka – uniosła ponownie głowę, zatrzymując na chwilę na mnie spojrzenie – drzwi po prawej, tam was porządnie sprawdzą, gdybyście przypadkiem miały tendencję do ubarwiania rzeczywistości.
- Sugeruje pani, że kłamiemy? – wyrwało mi się. Do tej pory nie wiem, dlaczego spojrzałam na nią wtedy z wyższością i pozwoliłam słowom opuścić otępiały umysł. Może byłam na tyle zdenerwowana i rozregulowana przez stres, że nie panowałam nad własnym myśleniem? Przecież tak naprawdę nie chciałam kłócić się i dowodzić mojej bezwzględnej szczerości, tylko chciałam… nie wiem. Nic nie chciałam. Chciałam wrócić do domu.
Albo zapaść się pod ziemię.

 - Twoje wymiary – spojrzenie szarej obiety było zimne jak lód – mogą być nieco zaniżone albo zawyżone, jeśli mówimy o wzroście – wokół jej ust pojawiały się zmarszczki. Zdałam sobie sprawę, że były jedynymi, jakie występowały na jej twarzy.
- Przecież naprawdę mam metr siedemdziesiąt osiem.
- Niska – mruknął mężczyzna w kapeluszu, notując coś ołówkiem na moim formularzu. Miałam cichą nadzieję, że po prostu gryzmoli sobie zawijasy, tak jak ja to robiłam, kiedy potwornie się nudziłam.
- Ale za to… - zerknęła jeszcze raz w kartkę, a potem niedyskretnie zmierzyła dwukrotnie moją sylwetkę – Tak – wymieniła krótkie spojrzenie z mroczną blondynką.
- Powinnaś schudnąć, sześć siedem jeden jeden – poinformowała mnie tamta, kiwając powoli głową; usłyszałam jak stojąca obok mnie dziewczyna z włosami do pasa cicho parska śmiechem - Zdecydowanie za dużo cię w pupie. A ciało nie wydaje się jędrne.
- Ale przynajmniej twarz ma dobrą… – odezwał się pan z gustownym szalem – ciekawą. Delikatną, a zarazem jakby nieco chłopięcą; zadziorną, z charakterem. Taka też się wydaje.
- Może niepotrzebnie narobić zamieszania – zauważył drugi z przedstawicieli płci męskiej.
- Charakterek ma – podsumowała blondynka, stukając paznokciami o blat stołu. Jeszcze raz uważnie zmierzyła mnie wzrokiem, a potem długi czas usiłowała mnie złamać, ale wytrzymałam jej spojrzenie. – No, dobrze – westchnęła – W następnej sali – gestem wskazała nam drzwi – sprawdzą wasze wymiary i zadadzą wam jeszcze kilka pytań, zrobią serię zdjęć, zwłaszcza tobie... – sprawdziła szybko kartki – Ines, bo nie masz wymaganego portfolio. Nie masz się co przejmować pupą – uśmiechnęła się nieszczerze – to będą same portretówki. Jeśli się zdecydujemy, zadzwonimy do was. Dzięki. Następne! – wrzasnęła na koniec, a ja podążyłam we wskazanym nam kierunku.
„Ha!”, pomyślałam, „przynajmniej nie skorzystała z mojego numerku. To może być dobry znak”.
Jeśli zwykłe stanie przed czterogłowym potworem miało być występem na arenie, kolejna sala była już prawdziwym cyrkiem w samym środku rozpoczynania działalności – w chaosie. Grupa półnagich dziewcząt wdzięczyła się przed trzema aparatami, z których każdemu przynależało inne tło – pierwszy dostał szare oraz dwie lampy, udające słońce; drugi dostał czarne i fotografował tylko blondynki, które ładnie kontrapunktowały bladością wdzięków; trzeci dostał białe, nikt nie sprezentował mu lampy i wyglądało na to, że nikt także go nie lubił, bo krzyczał najgłośniej. Poza tym, biel nie wyszczupla. Za aparatami, ustawionymi przy lustrach, w tę i spowrotem paradowały wysokie panie w wysokich butach, a grupa kobiet, mężczyzn i innych, bliżej niezidentyfikowanych stworzeń krzyczała, że „nogi krzywe!”, „za szybko!”, „chodziłaś kiedyś po wybiegu?! nie?! uwierz, to widać”, „skup się, nie mamy tyle czasu!”, „dziękujemy, niestety, mamy wrażenie, że ten program nie jest dla ciebie”. Ponadto wybijały się głosy dziewcząt przepytywanych w kątach:
- W przyszłości chciałabym zwiedzać świat.
- Chciałabym zostać muzą Stelli McCartney.
- Zawsze marzyłam o zostaniu modelką.
- Jestem stworzona dla aparatu.
- Mama mówiła mi od dziecka, że jestem najpiękniejsza.
- Mam zamiar skończyć studia, ale najpierw chciałabym zrobić karierę.
- Nie mam czasu na przyjaźnie, bo biorę udział w castingach i sesjach.
- Ten program może być cudownym doświadczeniem!
- Jak tylko zobaczyłam ogłoszenie, wiedziałam, że powinnam to wygrać.
- Karl Ledger? To już passé.
- Jeśli nie zostanę modelką? Wtedy zostanę Grace Kelly.
Nim się spostrzegłam, ja i moje szpilki zostałyśmy same, gubiąc długowłosą koleżankę w tłumie innych wysokich uczestniczek tej dziwnej, skomplikowanej zabawy.
- Mamo, tato – mruknęłam do siebie, wytrzeszczając oczy – gdzie się podział mój…
- Nowa? Chodź. – Niedane mi było dokończyć, bo już ktoś złapał moją dłoń, ustawił pod ścianą i jakimś jaskrawo niebieskim paskiem zaczął owijać moje piersi.
- Hej – zmarszczyłam brwi, ale dotykający mnie czarnoskóry chłopak zignorował protest - Dobre – odezwał się po chwili, przyciskając krawiecki metr do mojego biustu – Prawie przy „nie ma”.
- No, dzięki – przewróciłam oczami i odrzuciłam niesforne kosmyki włosów na plecy.
- Nie ruszaj się – skarciła mnie dziewczyna, stojąca obok z czarną teczką i długopisem w dłoni.
- Brzuch na „norma” – podrzucił jej chłopak – chyba nie kłamała – i rzucił się na kolana, żeby sprawdzić rozmiar mojego tyłka.
- Jest - dziewczyna wbiła we mnie spojrzenie. Chyba powinnam się już przyzwyczaić do bezczelnego oceniania mnie wzrokiem. – Nie wygląda mi na metr osiemdziesiąt – podsumowała, a ja zwalczyłam w sobie chęć pokazania jej długości mojego języka.
- Metr siedemdziesiąt osiem – poinformowałam ją, a jednocześnie czarnoskóry chłopak gwizdnął przeciągle:
- U, kwiatuszku, jest źle.
- Jak źle? – dziewczyna z teczką zmarszczyła brwi, notując coś na kartce.
- Bardzo źle – i klepnął mnie w tyłek, na co ja jedynie otworzyłam szeroko usta, nie spodziewając się tak bezpośredniego ataku na tylne partie ciała.
- Hej! – zaprotestowałam po chwili, mrożąc go spojrzeniem, z czego nic, oczywiście, sobie nie zrobił:
- Jak chcesz się dostać do modelingu, powinnaś nad tym popracować – pokręcił z politowaniem głową. Mamy to? – zwrócił się do wspólniczki w zbrodni, a ona kiwnęła głową:
- Tak – spojrzała prosto na mnie – Ustaw się na końcu tamtej kolejki. Max ci powie, do którego aparatu powinnaś podejść, a później już będziesz wiedziała, co robić.
Będę? 

-… i uśmiech! – pstryk – Dobrze – pstryk – Dobrze! – pstryk – Trzymaj to! – pstryk – Rozluźnij się! No, jeszcze – pstryk – Daj mi więcej!
Dostał mi się aparat numer trzy, za którym nikt nie przepadał, jednak niesławny Max, widocznie kierownik imprezy, stwierdził po sekundzie patrzenia na moją osobę, że jasne włosy dobrze będą współgrać z bladym światłem. Potrzebowałam kilkunastu sekund, dwóch głębokich wdechów, znudzonego jęku fotografa i kilku chichotów konkurentek, żeby zrozumieć powagę sytuacji, jednocześnie próbując uspokoić drżące mięśnie twarzy i zmusić się do uśmiechu.
- Okej, mamy to. Ładna, fotogeniczna twarz.
Przestałam dziękować za takie uwagi, bo zawsze po jednym komplemencie wysłannicy diabelskich mocy chichotali cicho, dodając:
- Ale w biodrach za szeroka – i umykali poza zasięg mojego wzroku, żebym nie mogła powyrywać im w bolesnych obrzędach kilku łusek z pancerza.
Max - gej, na pewno - stanął nad fotografem i przez ramię zaczął spoglądać na owoce mojej męczarni. Mężczyźni mruczeli coś do siebie cicho, przytakując sobie lub zaprzeczając, czasem podśmiewując się cicho, a ja wpatrywałam się w nich, jak ze zdziwieniem odkryłam, z jakąś niespotykaną nadzieją.
- Dobra?
- Niby tak, ale…
- Ładna buzia, trochę schudnie i kości policzkowe będą ładniejsze.
- Mamy tutaj tysiące ładnych buzi ze znacznie lepszymi warunkami fizycznymi – usłyszałam głos Maxa i udawałam, że nie zauważyłam jego spojrzenia.
- Ale… sam widzisz. Mało kto tak dobrze wygląda na zdjęciu.
- Kate Moss wygląda.
- Jedną Kate już mamy. Potrzebujemy kogoś… wiesz, następnego.
- Okej – Max odsunął się od fotografa i ruszył w moją stronę – Teraz, kochanie, przejdź się, proszę do końca sali, zrób pozę na trzy sekundy i wróć do mnie – pchnął mnie lekko do przodu.
Idę, idę, idę. O mały włos nie wypadam z obcasów, wciągam brzuch, wsłuchuję się w łomot serca i próbuję z gracją mijać kręcące się po torze koleżanki. Zatrzymuję się, kładę dłoń na biodrze, trzymam, półobrót i droga powrotna. „Nie patrzeć na Maxa”, powtarzam w głowie. Udaję profesjonalizm, zimny wzrok, skupiam się na punkcie pośrodku okna. Wreszcie zatrzymuję się.
Nie zapowiadało się, że mam w sobie to coś. Podczas mojego triumfalnego pochodu żadna głośna muzyka nie buchnęła z głośników, nie uskrzydliła mnie, mistyczna moc nie dodała mi pewności siebie. Nie miałam na sobie żadnego złotego łańcuszka po babci, pierścionka rodowego, nawet ulubionych butów albo czterolistnej koniczynki wszytej w szef spodni. Szpilki nie stały się nagle najwygodniejszymi narzędziami tortur, tyłek magicznie nie zmalał. Nikt nie odwrócił wzroku poza samymi zainteresowanymi, nikt nie zaczął klaskać czy szeptać pokątnie. Nie otworzyły się także niebiosa i anielski chór nie odśpiewał „Alleluja!” na moją cześć, a szkoda.
- W porządku – stwierdził Max po chwili, wzdychając głęboko – Nie jest to może… - w porę ugryzł się w język – Ale… wiesz… - odchrząknął – Spróbuj jeszcze raz; ogranicz ruch rąk, wyprostuj plecy, wypnij pierś, trzymaj głowę prosto, obniż linię ramion i pamiętaj, że rozchylając usta wyglądasz niekoniecznie inteligentnie, okej?
„Jasne, nie ma sprawy. Przecież wcale nie zmieniłeś właśnie mojego wytrenowanego chodu, który opracowałam na podstawie człapania modelek trzech pokazów z Fashion Weeka.”

Odpowiadając na pytania przed kamerą, również nie błyszczałam inteligencją. Dobrze, że przy krótkich ujęciach miałam się tylko uśmiechać.
Gdy już po wielu godzinach męki puszczono mnie do domu, spędziłam wieczór patrząc w monitor laptopa, skulona na łóżku, udająca skupienie przy „Teen Wolf”. Szpilki zdjęłam, gdy tylko przekroczyłam próg domowego zacisza. Postanowiłam chodzić boso i modlić się, by pęcherze jak najszybciej zniknęły. Mój podły, wycieńczony z emocji, nastrój podratował zimny prysznic, ale nic, nawet czekolada, nie było w stanie poskładać mnie do kupy. Schowana pod dresem, przytulając różowego słonika, utwierdzałam się w przekonaniu, że modeling nie jest dla mnie. Odtwarzałam w głowie obrazy, twarze, słowa i coraz głębiej wpędzałam się w czarną dziurę.
Na co liczyłam, pojawiając się tam?
Moje życie nie było filmem, dlaczego wydawało mi się, że zaraz zza ściany wyskoczy ufryzowana Madonna w parze z Bradem Pittem i jednogłośnie oznajmią mi, że jestem przyszłością tego świata, która może zmienić jego bieg, kazać Ziemi się zatrzymać, a Słońce zmusić do piruetów?
Zerknęłam na głównych bohaterów, całujących się namiętnie na moich oczach.
Zdecydowanie oglądałam za dużo seriali.
Ale przecież każdej dziewczynie czasem marzy się, że nagle ze zwykłej, szarej, nieznanej nikomu myszki, staje się pięknym łabędziem, oczarowującym miliony i dla tych milionów żyjącym. Czyż nie od tego są marzenia? Żeby trzymać się ich, żeby łapać garściami i zawzięcie o nie walczyć? Żeby pocieszać się w wieczory takie, jakim był ten?

Możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy po dwóch tygodniach odebrałam telefon od Maxa.
To był ranek, leniwa sobota z gatunku tych, kiedy to wykłócałam się z rodzicami, że wcale nie muszę pracować w weekendy, wiem, że jestem leniwa i jakoś sobie poradzę w życiu, nie muszą się martwić. Ostatecznie przecież mogę zostać nadwornym trubadurem królowej Elżbiety i poza moją tendencją do sarkazmu, ubarwiania rzeczywistości i zamiłowaniem do grania ludziom na nerwach, nie muszę umieć nic więcej.
Mama poddała się po kilkuminutowej wymianie zdań i ruszyła z całym swoim arsenałem – kubraczkiem, szpilkami i czerwoną szminką – do pracy, natomiast tata spokojnie siedział dalej przy stole, patrzył na mnie z politowaniem i udawał, że wcale nie ma ochoty prawić mi rodzicielskich kazań.
Miałam wtedy na sobie szare, sprane, zniszczone dżinsy, w których chodziłam jeszcze za czasów młodzieńczego buntu, gdy postanowiłam, że zostanę punk-rockiem. Tak. Teraz jeszcze też przechodziłam swój bunt, ale przybierał inne formy. Przynajmniej nie chciałam bawić się już każdego dnia w bal przebierańców i nie farbowałam wszystkich swoich ubrań na czarno. Do dżinsów dobrałam bardzo nierozsądnie pomiętą, czerwoną koszulkę z nadrukiem logo jednego z centrum handlowych, a stopy schowałam w dużych, puchowych skarpetach. Włosy odrzucałam co chwila na plecy, ponieważ niesfornie wymykały się z błahego koczka, o który postarałam się wczorajszego wieczoru i jeszcze nie znalazłam okazji do przywitania się z nim.
Przeżuwałam chlebek razowy z ogórkiem. Moje ego bardzo ubodło to, że  WSZYSCY mieli coś do zarzucenia moim pośladkom, dlatego postarałam się popracować nad nimi, zapewniając sobie psychiczny komfort. Na razie jednak nie widziałam jeszcze efektów – pewnie dlatego, że ćwiczenia, jakie zalecał w telewizji dietetyk kanału Fit, odkładałam z dnia na dzień, wmawiając sobie, że przecież na razie nie mam na to czasu.
Podniosłam się z miejsca, żeby dolać sobie soku pomarańczowego i właśnie wtedy rozdzwonił się mój telefon:
- Halo?
- Czy to numer sześc siedem jeden jeden?
- Co? – rankiem mój umysł nie pracował jeszcze zbyt sprawnie.
- Czy dodzwoniłem się do Ines…?
- Tak, tak. To ja – przerwałam mu szybko.
- Dzwonię jako reprezentant programu TopModelUK – usiadłam – Mam zaszczyt zaprosić cię na castingi do programu…
- Te prawdziwe?
- Tak, te przed jury.
- Te w telewizji?
- Tak, te w telewizji – parsknął śmiechem.
- Panie…?
- Wystarczy Max.
- Max – uśmiechnęłam się, przypominając sobie jego zadbaną twarzyczkę – Nie kłamiesz?
- Nie, kochanie – tym razem zaśmiał się głośno – Wyślę ci szczegóły smsem. Nie musisz się niczym przejmować, powiem ci w sekrecie, że jesteś na wygranej pozycji. Reżyserowi programu i producentom bardzo zależy na tym, żebyś znalazła się przynajmniej w kilku pierwszych odcinkach. 
- Ale…
- …ale mimo wszystko weź się do roboty, bo nie możesz schrzanić tej szansy – podsumował bardzo poważnie – Do zobaczenia za tydzień. Baj.
Rozłączyłam się, odłożyłam telefon na blat stołu i przez cztery sekundy – dopóki nie wyświetliła się informacja o nowej wiadomości tekstowej – wpatrywałam się w jego ekran. Potem podniosłam wzrok na ojca, który pochylał się ku mnie i wielkimi oczami patrzył na moją pobladłą twarz.
- No, co się stało? – ponaglił mnie, kiedy zamiast udzielać mu wyjaśnień, zaczęłam przygryzać wargę.
- Wzięli mnie – odpowiedziałam krótko.
- Gdzie? – zmarszczył brwi, a rękaw jego koszulki o mały włos nie wylądował w mojej szklance z sokiem.
- Do programu, tato. To TopModel. – wydukałam – Mnie – dodałam z niedowierzaniem.
- Przecież ty nie jesteś modelką – zmarszczył brwi, odchylając się na oparcie krzesła.
- Wiem – pokręciłam głową – Ale…
- O, kurczę – zagwizdał krótko, a potem uśmiechnął się lekko: - Zadzwonię do mamy.