Jako dziecko planowałam zostać astronautą. Spędzałam długie godziny na
obserwowaniu ciemnego, rozgwieżdżonego nieba, „niepotrzebnie” wystawiając swój
wątły organizm na próbę i „marząc o niebieskich migdałach”. Cudzysłowy należały
do poglądów mojej mamy. Jeśli więc w życiu czegokolwiek mi brakowało to wsparcia
ze strony rodzicieli.
Moja mama pracowała w pobliskim banku na równie wygodnej i stabilnej, co
nudnej posadce, nie zarabiając może milionów, lecz do spółki z ojcem, właścicielem
sklepu odzieżowego – już nie tak stabilnego, ale dużo ciekawszego – przychód
naszej rodziny na jednego domownika był całkiem przyzwoity. Szczególnie, że
byliśmy tylko skromną, trzyosobową rodzinką z wielkim psem, mieszkającą w
bliźniaczym domku jak jedna trzecia ludzkości.
Dziecięce marzenia szybko zamieniłam na brutalną rzeczywistość – nie
protestowałam, z lękiem wysokości kiepski był by ze mnie astronauta. Żałowałam
jedynie, że świat dorosłych, w który wkroczyłam z rozmachem, rozczarował mnie.
Nie był taki piękny, jak sobie wyobrażałam za dziecka. Wielkie możliwości, na
które tak czekałam, w rzeczywistości okazały się być ogromną plątaniną zakazów,
nakazów i własnej odpowiedzialności. Dlatego zdecydowałam się na częściowe
pozostanie w świecie dziecięcym – tak dla własnego bezpieczeństwa i spokoju ducha.
Nie ruszyłam na studia z własnego wyboru. Rodzice nie mieli wiele do
gadania. Postanowiłam na razie nie zostawać panią doktor; zamiast przygotowań
do nauki, lato i jesień spędziłam na dorywczej pracy w sklepie mojego ojca i
niemal etatowej roli opiekunki. Mój podopieczny, Josh, miał cztery lata i był
absolutnie najbardziej uroczym dzieciakiem, z jakim kiedykolwiek było mi dane
współpracować. Blondwłosy anioł bezkarnie pozwolił mi przez całe miesiące zachowywać
się jak dziecko, co było dla mnie cudowne, a dla jego rodziców – bardzo poręczne.
Ten Genialny Pomysł, jak to genialne pomysły mają w zwyczaju, spadł na
mnie znikąd, a właściwie z miesięcznika „Cosmopolitan”, podczas ciągnącej się w
nieskończoność sześciogodzinnej zmiany w sklepie taty. Nigdy właściwie nie
myślałam o tym, co chciałabym w życiu robić. Oczywiście, będąc w szkole często
zastanawiałam się, co robić bym mogła,
niekoniecznie chciała. Wiele razy, jak przykładna córka kobiety rozsądnej,
profesjonalnej perfekcjonistki, spisywałam na karteczce zawody, które mogłyby
przynieść mi korzyści życiowe, a według społeczeństwa plasowały się na zaszczytnych
miejscach. Strażak, lekarz, policjant, pracownik banku, specjalista do spraw chirurgii
plastycznej, prawnik, dentysta, mechanik samochodowy… Okej, ostatni z
wymienionych może nie jest tak bardzo „rozsądny”, jak pragnęłaby mama, ale,
hej, marzeniem taty zawsze było mieć syna. Cóż, ma mnie, nierozsądną, dziecinną,
kobiecą – przynajmniej w płciowym znaczeniu tego słowa - Ines. Nie, żeby to
przeszkadzało mu zwracać się do mnie per…
- Hej, ty, chłoptasiu, twoja przerwa skończyła się półtorej godziny
temu.
Uniosłam wzrok znad przeglądanego czasopisma, posyłając staruszkowi
kwaśny uśmiech, kiedy zbliżył się, by zmierzwić moje włosy, jakbym miała
dziewięć lat, a nie dziewiętnaście.
Znużonym spojrzeniem omiotłam sklepowe pomieszczenie, świecące
pustkami.
- Nie narzekam na natłok obowiązków – zauważyłam szczerze – chociaż
przyznam, że przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zamienić tej gazetki na
mp3 i nie wyłączyć się całkowicie, ale wtedy pomyślałam sobie, że 2pac mógłby
zagłuszyć mi przyjście potencjalnego klienta i wygłupiłabym się, kręcąc tyłkiem
za półprzeźroczystą ladą.
Ojciec zatrzymał się, położył dłonie na biodrach i zmarszczył brwi. Na
jego czole pojawiła się ta charakterystyczna zmarszczka, przypominająca mi
zarys Tamizy na londyńskim planie miasta, kiedy się patrzy… pod odpowiednim
kątem.
- Oczywiście wzięłaś też pod uwagę to, że nie słysząc klienta, mogłabyś
go po prostu nie obsłużyć? – upewnił się.
- Tak – skłamałam z szerokim uśmiechem, wracając do lektury.
Nie interesował mnie artykuł, według którego najlepiej ubraną kobietą
naszego pięknego kraju była księżna Kate – należałam do tego licznego grona osób
oglądających magazyny, bo… kolorowe zdjęcia są fajne. Pewnie gdyby nie moje
zamiłowanie do głośnego – w myślach – komentowania artyzmu niektórych
fotografii, ogłoszenie pozostałoby przeze mnie niezauważone i dalej żyłabym w
słodkim upojeniu własnym lenistwem.
„Pre-casting do TopModelUK”, głosił wielki, srebrzysty napis, a pochyła,
elegancka czcionka poniżej krzyczała: „I ty możesz zostać tą jedyną!”
Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się nad banałem sloganu reklamowego.
Przygryzłam wargę, widząc wychudłą dziewczynę w nienaturalnej pozie o
równie wypaczonej piękności.
Westchnęłam ciężko, pochłaniając oczami datę i adres odbywających się
przesłuchań.
Przerzuciłam stronę, skupiając się na reklamie proszku do prania. I
dalej, na kilku zdjęciach z najnowszych kolekcji sław. Później – parę fotek z
„wybiegowych reportaży”. Ostatecznie wróciłam do mojej anorektycznej koleżanki
i jej zachęcającego półuśmiechu.
Nigdy tak naprawdę nie chciałam zostać aktorką, piosenkarką czy…
księżniczką. Astronautą – o, tak. Ale modeling wydawał mi się w tamtym momencie
równie nieżyciowy, co masło orzechowe o smaku czosnku. Nieapetyczny – cóż może
być pociągającego w nagich ciałach wdzięczących się do aparatu i udających, że
tak naprawdę jadły?
Zamknęłam czasopismo i rzuciłam nim w kąt. Oparłam łokcie na blacie i
długo patrzyłam na uśmiechniętą aktorkę, wdzięczącą się do mnie z okładki.
Marszczyłam brwi, przygryzałam paznokieć kciuka, szczękałam nerwowo zębami i
stroiłam inne dziwne, nieodgadnione miny; na tyle niezwykłe, że gdy ojciec
wyłonił się z zaplecza, prychnął rozbawiony:
- Boli? – zapytał z udawaną troską.
Zignorowałam rodzinny żart. „- Boli? - Co? – Myślenie!” w tej chwili
nie interesował mnie w ogóle, zresztą jak zwykle od dobrych kilku lat. Bez
słowa podniosłam się, wygładziłam biały podkoszulek z nadrukiem, który nosiłam,
przelotnie zerknęłam na brązowe buty emu i skrzyżowałam dłonie na piersiach.
Uparcie patrzyłam w dół na swoje ciało. Z tej perspektywy marne dwa pagórki
piersi wydały mi się jeszcze bardziej żałosne. Westchnęłam. Nie należałam może
do specjalnie wychudzonych, ale mój metabolizm… no, nie narzekałam. Jadłam, co
dobre, nie odmawiałam sobie, a i tak miałam to szczęście, że wyglądałam szczupło.
Zerknęłam za siebie. Taak, mój wypukły tyłeczek to potwierdzał.
Ojciec uniósł jedną brew, przeczesał swoje siwo-brązowe włosy i
podrapał się w gęstą brodę.
- Wytłumaczysz mi, o co chodzi, czy mam zacząć się martwić?
Milczałam, więc zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę.
- Błagam – pokręcił głową, a przejęcie żywo odmalowało się na jego
twarzy – tylko nie mów mi, że…
W tym momencie przerwał mu, jak to zwykle bywa w momentach pełnych naciąganego
dramatyzmu, dźwięk dzwoneczków zawieszonych tuż nad wejściowymi drzwiami.
Niestety, ani ja, ani tata nie doczekaliśmy się dzisiaj żadnego klienta – to
była mama. W swoim eleganckim kostiumie, cielistych rajstopach i czółenkach, ze
spiętym ciasno koczkiem i czerwoną szminką – jedynym elementem szaleństwa w tym
zestawie – prezentowała się jak zwykle godnie i majestatycznie. Kątem oka dostrzegłam,
jak tata nieco się rozluźnił, natomiast ja zareagowałam jak zwykle; rezerwą.
- Cześć, mamo – uśmiechnęłam się niewinnie.
- Słoneczko – tata zawsze ją tak nazywał, uparcie wierząc w jej zbawczą,
jaśniejącą moc. Dla mnie mama nie była słońcem, raczej ciemną, mroczną
asteroidą, mknącą uparcie na planetę zwaną Ineslandia i usiłującą zrównać ją z
ziemią. – Słoneczko – powtórzył na bezdechu, zbyt przejęty, by jasno myśleć –
spójrz na nią tylko. Ona właśnie…
- Co? – mama zmarszczyła idealne brwi, prezentując wyraźniej idealny
makijaż oczu. Jak ona to robiła, że nawet po ośmiogodzinnym pobycie w banku
wyglądała tak świeżo i nieskazitelnie? Mogłaby mnie tego nauczyć, zamiast
narzekać, że jestem nieporządna.
- Ona, ona… - jęczał tata, a ja ukradkiem przewracałam oczami, garbiąc
się na złość rodzicielce.
- Prostuj plecy – oczywiście, że zauważyła natychmiast – co się stało?
Czy wy znowu coś…? – spojrzała wymownie na mnie, a potem przeniosła wzrok na ojca
i chwilę próbowała wyczytać coś z jego jęków i błagalnych spojrzeń – Nie – westchnęła
w końcu, a ja cieszyłam się momentem, w którym zadrżała jej broda, bowiem wreszcie
dopatrzyłam się w niej jakiejś emocjonalności – Nie - powtórzyła, wzdychając ciężko
i dotykając palcami skroni – Błagam, tylko nie kolejny głupi wymysł.
Tak właśnie mama zwykła nazywać Ten Genialny Pomysł za każdym razem,
gdy uparcie unikałam tematu. Hojne czasopismo „Cosmopolitan” dało mi jeszcze
niecałe dwa tygodnie na przygotowanie się do czegoś, co zrodziło się w mojej
głowie w ułamku sekundy i czego trzymałam się uparcie, nie zważając na bierność
ojca i pojękiwania matki. Mama zawsze będzie miała swoje zdanie, a tata… i tak
wiem, że mnie kocha – więc właściwie nic nie stało mi na przeszkodzie.
No, może poza pulchnym tyłkiem.
Z następnym dniem, kiedy to obudziłam się wciąż przekonana o tym, że przecież mogłabym śmiało
zostać modelką, bo niby co innego mogłabym jeszcze w życiu robić, wzięłam się
do roboty. Nie od dziś wiadomo, że każdą dobrą pracę nad sobą należy zacząć od
przeszukania sieci internetowej, dlatego zaopatrzoną w filiżankę herbaty i
kilka herbatników… Dobrze, paczkę herbatników. Zasiadłam do mojego
komputerowego imperium, udając, że znam się na rzeczy. Potrzebnej pewności
siebie, brawury i profesjonalizmu dodałam sobie poprzez założenie czarnych
okularów połówek, które podkradłam z pokoju rodziców, kiedy odkryłam, że
niektóre literki wyglądają praktycznie tak samo, a skupienie boli. O, Boże. Ten
żarcik jest naprawdę kiepski, wybaczcie.
Nie wiedziałam, od czego mam zacząć. Sprawdzenie programu TopModelUK
niewiele by mi pomogło, zważywszy, że przecież znałam jego ogólne zasady –
walka wychudłych dziewczyn, jedna nagroda, jakieś ekstremalne sesje, a dla tej
jedynej wieczna sława i chwała. Znałam program, ale nigdy jakoś nie brałam go
pod uwagę, bo po co?
Powtórzę to jeszcze raz: nie byłam modelką, nie marzyłam o tym, chciałam
zostać astronautką, a fakt, że byłam szczuplutka, zawdzięczałam dobrym genom. Chciałam
to powiedzieć głośno, żeby wyzbyć się zawiści niektórych. Lepiej dmuchać na
zimne.
Postanowiłam więc trochę niekonwencjonalnie dowiedzieć się czegoś o życiu
modelki z perspektywy samej modelki – dlaczego wydawało mi się to być niekonwencjonalne?
Wtedy jeszcze żyłam w społeczeństwie, które uważało, że ładne dziewczyny mają
mózg wielkości główki szpilki. Modelki przecież tylko wyglądają, nie mówią nic
sensownego. Nie?
Nie. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że te kobiety mają
jednak całkiem sporo do powiedzenia. Ale ich intelekt to inna historia, ja
pragnęłam zaczerpnąć wiedzy o ich profesji. Między wierszami, z uśmiechów i
zalotnych mrugnięć do aparatów wyłowiłam słowa o ciężkiej harówce, trudach pracy
z ludźmi wielkimi, zmęczeniu, niejedzeniu przed sesją, po sesji, na sesji,
kiedykolwiek, konfliktach z pracodawcami, trwających w nieskończoność
przymiarkach i castingach, krzywych spojrzeniach i zazdrości konkurentek,
pokazach, które toczyły się zupełnie inaczej… Dowiedziałam się także, że z
wiekiem lat dziewiętnastu należałabym do grupy dziewcząt, które swój debiut powinny
już dawno mieć za sobą. Wiadomo, wielka Kate i jej kości policzkowe
zadebiutowały już w wieku czternastu lat, a planowały życie na kilka lat wcześniej;
ale szesnaście, szesnaście i pół było wiekiem idealnym na debiut.
Dochodził do tego jeszcze fakt, że ostatnio świat mody zapełnił się
a-profesjonalistami, czyli zwyczajnymi aktorkami zupełnie nieprzeszkolonymi do
bycia modelkami, a przynoszącymi znacznie większe dochody. Zasada prosta: zwyczajna
modelka zakładająca ciuch nie sprzeda go tak dobrze, jak uwielbiania przez
miliony aktorka serialu „Gotowe na wszystko”. Kwestia logiczna, socjologiczna.
Dlatego właśnie część specjalistów do spraw modelingu drżała przed
wyginięciem gatunku i bała się amatorszczyzny. Próbowałam ulokować program
jakoś w tym chaosie, bo przecież wydawał mi się być prostym narzędziem do ściągania
dziewcząt niedoświadczonych i wpychania ich praktycznie do kolejki na wybieg.
Podzieliłam się nawet swoją opinią, ujmując ją, rzecz jasna, delikatniej, na
jakimś forum – tak, modelki także mają swoje fora – i spadła na mnie lawina
wiadomości objaśniająca mi, że przecież TMUK - bardzo nowoczesny, młodzieżowy
skrót - „PRZYGOTOWUJE amatorki do pojawienia się na wybiegach ludzi uwielbianych”,
że „uczy je zawodu” i że mam siedzieć cicho, jeśli nie wiem nawet, o co chodzi.
Niezniechęcona, brnęłam dalej. Od Kate Moss do Naomi, później przez
stadko modelek o podobnych, wyretuszowanych rysach i bez wyrazu, aż po modelki
alternatywne i size plus. Czytałam porady „jak stać się…” i komentarze, próbując
eliminować bujdy i opinie zawistnych, zakompleksionych nastolatek.
- Czy naprawdę powinnam odżywiać się wyłącznie wacikiem kosmetycznym
nasączonym sokiem owocowym? – myślałam z przerażeniem, zerkając co jakiś czas
na moją paczkę herbatników, by upewnić się, że nie zostawiły mnie samej. Nie
miałam ochoty się głodzić, nie wyobrażałam sobie chyba rzeczy straszniejszej.
Zakończyłam swoje poszukiwania przerażona myślą, że musiałabym zrezygnować z
jednej z ulubionych rzeczy w życiu - ze smaku.
Podziękowałam za kolację, wymawiając się bólem brzucha – czyżbym już
podświadomie zaczęła przygotowywać się do niejedzenia? Wzięłam długi, oczyszczający
prysznic z cytrusowym natchnieniem i poważnym rozważeniem tego, co chciałam
zrobić.
A czego właściwie chciałam?
Zawalczyć. Sprawdzić się. Nic więcej.
I może jeszcze podręczyć tym trochę mamę, ale na pewno nie była to
pierwsza rzecz, jaką robiłam w opozycji do niej. Większości nie żałowałam,
dlatego zdeterminowana byłam, by spróbować.
Strach, a raczej niepewność powróciła do mnie w dniu samego castingu,
kiedy to stanęłam naprzeciw wielkiego lustra w łazience i krytycznym okiem
zbadałam swoje ciało. Mały biust pozostawał małym biustem, ale w modelingu nie
było to nic niezwykłego, zważywszy, że większość modelek była płaska. Miałam
ładne obojczyki – wystające, ale nie na tyle nachalnie, by przestraszać. Brzuch
– płaski, bo od tych kilku dni jadłam mniej, nie mając apetytu. Wzrost
odpowiedni, chociaż metr siedemdziesiąt osiem to jeszcze nie jest pożądana
wysokość. Tylko ta krągła pupa mogła mnie jeszcze powstrzymać przed osiągnięciem
celu.
Spróbowałam się uśmiechnąć. Zmarszczyłam czoło. Przewróciłam oczami.
Westchnęłam teatralnie, przyciskając obie dłonie do piersi. Posłałam całusa
wyobrażonej publiczności. Spróbowałam przyjąć pozę, ale wyszła na tyle komicznie,
że sama parsknęłam śmiechem. Więc spróbowałam jeszcze raz. Spędziłam tak dobre czterdzieści
minut, wdzięcząc się przed lustrem, aż w końcu ojciec zapukał do drzwi, krzycząc,
że mam wziąć się w garść, bo on czeka już od dłuższego czasu.
Czerwony autobus dowiózł mnie po prawie godzinie na przystanek, a
dalej poniosły mnie nogi, same. Byłam trochę przytłumiona przez kumulujące się
we mnie emocje, nie do końca logicznie rozumowałam przez ciągłe kłótnie
wewnętrzne, dotyczące tego, co tu właściwie robię, po co to robię i dlaczego,
na Boga, musiałam się tak bardzo uprzeć, żeby to zrobić. Żałowałam, że nie
wypiłam sobie jakiejś ziołowej herbatki na uspokojenie z pokaźnej kolekcji
naszej sąsiadki, a mojej serdecznej przyjaciółki, siedemdziesięcioletniej
Joleen Bronks. Ten Genialny Pomysł wydał mi się być tylko zwykłą dziecinną zachcianką.
Zwykłą zabawą dla dziewczyny, która desperacko chciała spędzić życie w świecie
dziecinnej naiwności.
Ale było już za późno. Weszłam do bezbarwnego, przeszklonego budynku,
wmieszałam się w tłum wysokich, chudych ciał i nim się spostrzegłam, uśmiechałam
się niemrawo do kobiety, która wciskała mi do ręki kartę zgłoszeniową.
Zerknęłam na nią z przestrachem, ale pytano mnie tylko o imię, nazwisko, wiek,
numer telefonu, adres, wymiary, numer buta, stan cywilny... Fakt, nie był to
może normalny kwestionariusz, ale też nic przerażającego, z czym bym sobie nie
poradziła. Poczułam się pewniej, kiedy oddawałam gotowy druczek, a mój uśmiech
nie był już tak sztuczny, kiedy kolejna kobieta wręczała mi numerek, mówiąc:
- Naklej w widocznym miejscu i czekaj na swoją kolej.
I pierwszy z dylematów – brzuch czy piersi?
- Może czoło? – zasugerował jakiś blondwłosy aniołek, widząc mój
dylemat.
Wstyd się przyznać, ale całkiem poważnie rozważyłam jej propozycję.
Po ogólnym przeglądzie własnych części ciała oraz rozpoznaniu się
wśród tabunu kobiet tej samej twarzy i postury, najbezpieczniejszym miejscem
dla numeru sześć tysięcy siedemset jedenastego okazał się być mój brzuch.
Nadruk wielkiej pandy posyłającej buziaczka został zakryty, może to i lepiej.
Castingi odbywały się w największych salach Londyńskiej Szkoły
Baletowej; wielkich pomieszczeniach z mnóstwem okien, mnóstwem luster i
froterowaną podłogą. Z tego, co podsłuchałam, polegały po prostu na pokazaniu
się jakiemuś rządku specjalistów, którym nie podobało się nic i którym płacono
za to, by być szczerymi do bólu. Dziewczęta pokazywały się pięcio-, sześcioosobowymi
grupami i rzadko która wychodziła stamtąd szczęśliwa. Ogromne drzwi z ciemnego
drewna, przeszklone czerwonym witrażem z białą baletnicą, pod którą widniało czarne
logo szkoły, wydawały mi się teraz bliskie wrotom piekieł.
Znalazłam, cudem, wolne miejsce w kącie pomieszczenia i ruszyłam
szybko, myśląc tylko o tym, że milion dziewcząt dookoła może je zająć. Kiedy
już oparłam się plecami o ścianę, a z lewej strony dostrzegłam moje odbicie na
tle innych, wreszcie mogłam głęboko odetchnąć. Usiadłam po turecku i spojrzałam
niechętnie na zdradzieckie buty na obcasie, których wymagano. Nie to, że uciekałam
od szpilek, ale też nie mogłam powiedzieć, że były one moimi najlepszymi przyjaciółkami.
Trampki – to są prawdziwi przyjaciele.
Zaburczało mi w brzuchu, westchnęłam ciężko, ignorując chichoty.
Przymknęłam oczy, żałując, że nie zabrałam ze sobą przeciwsłonecznych okularów.
Cóż z tego, że miasto pogrążone jest w deszczu; ja mogłabym udawać, że… mam zaćmę
i zasnęłabym na chwilę. Sen dobrze by mi zrobił. Szczególnie, że jak na razie
była kolej numerów pięć tysięcy dziewięćdziesiąt trzy do siedem. Hura.
Wyciągnęłam z kieszeni swoją starą, wierną nokię, zastanawiając się,
kogo mogłabym zmusić do współuczestniczenia w mojej męce, wysyłając mu natrętne
wiadomości tekstowe. Westchnęłam ciężko, decydując się ostatecznie na
przejrzenie galerii zdjęć i folderu „Gry”.
- Czarne szpilki i makijaż – usłyszałam nagle obok siebie słodki głos
– musisz być nowa w branży.
Uniosła głowę, jednocześnie zamykając klapkę telefonu. Ciemnowłosy chudzielec
o azjatyckich rysach twarzy uśmiechał się do mnie z wyższością, ukazując urocze
dołeczki w policzkach. Ale ja nie dałam się zwieść. Numer sześć tysięcy
siedemset osiem nie wydawał się być ani trochę przyjaźnie nastawiony.
- Nie umalowałam się – odpowiedziałam po prostu, ukradkiem mierząc
wzrokiem jej sylwetkę, zamkniętą w krótkiej, szafirowej sukience z długimi
rękawami i wycięciem na plecach.
- W takim razie gratuluję – usiadła obok, opierając się o lustrzaną
taflę – zjawiskowo długich rzęs.
Po kilku minutach okazało się, że kolejny raz oceniłam pochopnie kogoś
– i to tylko ze względu na fakt, że ten ktoś pragnął zostać modelką. Chwilę
zajęło mi wykoncypowanie, że znalazłam się tutaj, ponieważ ja też chcę nią być.
- Jestem Ines – przedstawiłam się.
- Maya – uścisnęła moją dłoń.
Maya twierdziła, że siedzi w tym biznesie już od dobrych kilku lat.
Miała osiemnaście, a zaczynała na pokazach w bliskich sobie centrach handlowych,
była już na kilku sesjach, wszędzie nosiła swoje portfolio, twierdząc, że nigdy
nic nie wiadomo. Miała bardzo ładne rysy po mamie Japonce, tylko wykrój oczu
zawdzięczała ojcu – były skośne, jedna na tyle duże, że śmiało można było utonąć
w ich bezkresnej, ciemnej przestrzeni.
Nie przyznałam jej się, że swoją własną karierę wyimaginowałam sobie
jakieś dziesięć dni temu i jestem tutaj prawdopodobnie tylko dlatego, że
brakuje mi piątej klepki i zdolności rozsądnego myślenia. Kiedy moja nowa
znajoma zaczęła opowiadać mi o tym, jak od dziecka marzyła o wielkiej karierze,
podróżach i poznawaniu sławnych, kiedy wymieniła mi listę projektantów modowych
i fotografów, z którymi pragnęłaby z całego serca pracować, poczułam się
paskudnie – zakładając, że miałam jakąkolwiek szansę z tymi moimi długimi
rzęsami i sporym tyłeczkiem, mogłam odebrać miejsce w programie właśnie takiej
jednej, zakochanej w modelingu po uszy dziewczynie. Dylemat między czyimiś
marzeniami, a moim własnym widzimisię wiercił mi dziurę w brzuchu, schowanym
tuż za numerkiem.
----
no, to HAKUNA MATATA na dobry początek, ;)
Mlask, mlask, mlask.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam Twój komentarz u siebie, a z nawet tak krótkiej wypowiedzi nietrudno jest zorientować się jakim językiem obracasz, więc przybiegłam do Ciebie jak najprędzej - sprawdzić jak to wygląda w tej formie pełnej. Nie zawiodłaś mnie. Wydrukowałam sobie tekst - jakoś tak przyjemniej i kartki szeleszczą. Czytam. Mlaszczę. Odpalam papierosa i wiercę się w miejscu. Potem już tylko łapię się na próbie zagięcia rogu przy ulubionych fragmentach.
Piszesz lekko, dynamicznie, a specyficznie - co dla mnie jest największym komplementem jaki wychodzi spod moich palców i jedynym wyznacznikiem czy czytam dalej. Czytam i już zaczynam wzdychać z poirytowaniem, że tylko trzy rozdziały, a następny z tydzień.
Wierzyć się nie chce, że pierwsza komentuję, ale tak to już jest - dobre teksty giną w ilości chłamu, który zapycha aktualnie internet. Powiem wszystkim, napiszę o Tobie u siebie i polecam Ci dopisać się do jakiegoś forum, spisu czy czygoś listopodobnego. Niech się dowiedzą.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Ekhm,
Usuńrozpływam się w słodkiej, gorącej szczęśliwości i zazdroszczę fajki,
dzięki wielkie za wejście, za przeczytanie, za zostanie - doceniam; jestem skłonna sprezentowac ci za to szarlotkę z lodami, a co tam - wykosztuję się.
co do forum/spisu/łoteva - nie jestem pewna czy to do mnie przemawia. idea łączenia się w jaskrawym, rażącym uwielbieniu, które przysłania wszystko inne, trochę mnie mimo wszystko przeraża.
co do słabego odzewu - podejrzewam, że to ze względu na niecodzienny fakt niepojawienia się imienia Zayna już w pierwszym wersie i brak sceny łóżkowej do rozdziału czwartego, smuteczek. ;<
Widać, że potrafisz pisać. To jest od razu wyczuwalne w lekkości jaką wprowadzasz nas w tę historię. Bardzo przyjemnie przechodzi się z linijki do linijki, tylko ta mała czcionka, do której po prostu nie jestem przyzwyczajona, trochę mi przeszkadza. Ale to tylko drobnostka. Twoje słownictwo jest niczego sobie i bardzo się cieszę, że tutaj o ta! wyżej podpisana Kaja Kat, napisała mi o Tobie ;) Mam nadzieję, że zaskoczysz mnie jakimiś ciekawymi pomysłami w dalszych częściach. Ines ze swoim Tym Genialnym Pomysłem, wydaje się być ciekawą osóbką, zobaczymy czy ją polubię.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
A.
Bardzo przyjemnie się czyta oraz nie przynudza. Sądzę, że będę tu zaglądać częściej, ale teraz muszę nadrobić straty :)
OdpowiedzUsuńdzięki, <3
UsuńJejuśku! Tak jest tego dużo, że jest o czym pisać i pisać. Mogłabym odnieść się do każdego akapitu, który jest tu przedstawiony! Nie wiem czy mam pisać o stylu autorki, czyli Ciebie, czy autorki jako Ines. Tu jest miło! Przyjemnie czyta się takie myśli, które opowiadają ciąg dalszy. Pomysł z TMUK już mnie interesuje. Człowiek podchodzi z dystansem i mówi - dlaczego by nie spróbować? Podziwiam Ines, tak na luzie i z humorkiem! Widać, że wie iż opowiadanie na prawo i lewo o tym co tak gdzieś zalega w sercu - jako takie małe niemarzenie, ale... zachciankę, która jest jeszcze w zarodku - nie jest dobre.
OdpowiedzUsuńJak mi się tu podoba, tylko szkoda, że tyle do nadrobienia. ;( Ale wrócę. Muszę!
dziękuję w imieniu swoim i Ines, polecamy się : D
UsuńMasz nową czytelniczkę :D Przyznam się szczerze, że wchodząc na Twojego bloga byłam przerażona. Nie wiń mnie, ale sama rozumiesz.. Akcja rozgrywa się w Londynie, na zdjęciu profilowym nasz podobiznę jednego z członków zespołu 1D. Dodałam dwa do dwóch i... Tak, czy siak przez 2 dni chodziłam zniechęcona, aż się przełamałam. Broń Boże nie żałuję tego! Jest taka książka "Świat według Clarksona", znasz? Styl pisania masz bardzo podobny do tytułowego Clarksona. Kpisz "sama z siebie" tj. Twoja postać i bez zająknięcia wytykasz własne wady. Nie są Ci potrzebne opisy przestrzeni, by pokazać co potrafisz. Wygadana i zabawna, na takich ludzi rzadko się trafia. Przyznam (niechętnie), że Ci zazdroszczę.
OdpowiedzUsuńKomentarze powinny być głównie o fabule, także.. i tu mnie nie zawiodłaś. Prawdziwą przyjemnością było czytanie tego. Uśmiałam się z zachowań głównej bohaterki. Ines z pewnością zdobyła moje serce (nie musi oddawać!). Tak jej zazdroszę wzrostu. Ja z moim 160 xm świata modelingu nie zawojuję. Nigdy bym nie przypuszczałam, że blog o Top Model tak mnie zaintersuję. Oczywiście, że oglądam Polską edycję (do boju Marta!), ale raczej w momentach totalnego odmużdżenia. Chyba lecę czytać dalej, bo mam sporo do nadrobienia :)
Pozdrawiam, puck
elizabeth-watters-heros.blogspot.com
dzięki, za przełamanie się, zazdrość i komplementy. jestem w pełni świadoma tego, że jak coś się pisze o 1d to pół świata cię hejtuje, ale walczę, no ! : D
Usuńpowodzenie w nadrabianiu, polecamy się - ja i Ines, xx