Trzęsły mi się dłonie, kiedy przepychałam się przez tłum szczuplutkich
kobiet prosto do wielkich, czarnych, na wpół przeszklonych drzwi. Czułam się
trochę nieswojo, widząc tak wiele podobnych do mnie, ale jakby zupełnie innych.
Bez makijażu, w prostych, obcisłych ubraniach, na szpilkach, ze spiętymi
włosami, dzierżąc w dłoniach swoje książki – wszystkie wyglądałyśmy jak
siostry. Jak jedna, wielka rodzina, niekoniecznie kochająca się; przecież wszystkie
byłyśmy potencjalnymi rywalkami.
Nie widziałam nikogo znajomego; nikogo sławnego, żadna Naomi nie
kręciła się po miejscu, gdzie kazano nam czekać. Westchnęłabym ciężko, gdyby to
nie ściągnęło na mnie niepotrzebnie uwagi. To był mój siódmy casting od wtorku.
Był piątek. Nikt jeszcze mnie nie zaangażował. Byłam już na jednej reklamie
szamponu, dwóch pokazach mody niżowych projektantów, jednym pokazie kostiumów
kąpielowych, dwóch angażach na hostessę i jednym castingu do teledysku jakiegoś
zespołu z… znikąd.
Nikomu nie spodobałam się na tyle, by zgodził się zapłacić mi za
występ u siebie. Nie to nie. Według Maxa, do którego dzwoniłam po każdej
porażce, powinnam spiąć tyłek, nie mazać się i dać z siebie wszystko. Nie ja
pierwsza nie potrafiłam się przecież odnaleźć, a to był dopiero początek.
Starałam się, naprawdę. Ale jak długo można walczyć o coś, nie
otrzymując żadnej nagrody? Byłam tylko prostą, początkującą modelką; czasem
potrzebny był mi zastrzyk energii w postaci komplementu czy chociaż przyjaznego
uśmiechu. W kółko tylko słyszałam:
- Odezwiemy się – wypowiedziane tym samym, lodowatym tonem. W
rzeczywistości nikt się nie odzywał, cholera.
Szkoda, że nikt nie uprzedził rynku pracy, by się na mnie przygotował,
kiedy ja przygotowywałam się na niego…
Ledwo co weszłam do pomieszczenia, odesłali mnie z kwitkiem. Szukali
dużo wyższych. Niby o tym wiedziałam, ale liczyłam, że jakoś przemknę.
Niestety, moje metr siedemdziesiąt osiem porządnie wyróżniałoby się na tle
metra osiemdziesiąt pięć. Eh.
Postanowiłam jednak się tym nie przejmować. Nie dzwoniłam więcej do
Maxa, przecież rozłączyłam się jakieś dziesięć minut temu. Grzecznie stałam w
kolejce na kolejny casting. Tym razem teledysk zespołu, którego nie słucham – o
którym nigdy nie słyszałam. Ale przecież nie musiałam być ich fanką, by dali mi
zarobić, prawda? Miałam taką nadzieję. W razie czego zdeterminowana byłam
przesłuchać wszystkie ich płyty, dwukrotnie.
Siedziałam przed drzwiami jak na szpilkach. Miałam wejść w następnej
turze: dziesiątka dziewcząt, nie wiadomo, co każą nam zrobić, ale kandydatki,
które stamtąd wychodzą wyglądają na raczej niezadowolone.
- Udawałam miłość ze sznurkiem – rzuciła do nas jedna, ciskając
gniewnymi błyskami z całego swojego ciała.
- Całowałam się ze szklanym popiersiem Szekspira – mówiła inna,
garbiąc się pod spojrzeniami nas wszystkich.
- Udawałam skisłe mleko – śmiała się kolejna, odrzucając rudy warkocz
na plecy.
To inny rodzaj castingu – teledysk, nie ważne jak kiepski by nie był,
wymaga od nas gry aktorskiej. Zahaczałyśmy tutaj nie tyle o modeling, co
właśnie o umiejętności teatralne. Ale w gruncie rzeczy wszystko sprowadzało się
do jednego: liczyło się nasze piękno albo oryginalność. Wygrywała ta, która
urokiem osobistym wyróżniła się z tłumu.
Cała moja grupa wyprostowała się, gdy czerwone drzwi się otworzyły i
wypuściły stadko zniechęconych kobiet. Tutaj było jeszcze trudniej, bo panowała
ogromna różnorodność; nie tylko modelki, ale i aktorki, studentki, kelnerki,
bezrobotne panny o różnych wymiarach i rysach. Pełna kobieca paleta barw. Setki
chętnych. A szukali tylko jednej…
Wytężyłyśmy słuch, gdy nikt nie kazał nam wejść do środka,
zawiedzione. Uchylone drzwi pozostawiały nam możliwość łatwego zorientowania
się w sytuacji; szczególnie, że ktoś zza nich zdecydował się poinformować
resztę o swoich odczuciach krzykiem pełnym irytacji:
- Mam dość oglądania wszystkich tych kobiet! – zawodził męski,
ochrypły głos; nie umiałam zidentyfikować, czy powinien winić za to ciągłe
wrzaski, czy używki – Znajdźcie mi wreszcie taką, która będzie chociaż trochę
ładna i zdeterminowana, bo jeśli dostanę jeszcze jedną amatorkę, oszaleję.
Niech sobie cholerna wytwórnia sama wybiera laleczkę do klipu, po jakie licho
ściąga tutaj mnie?
Ściany drżały, drzwi chwiały się w zawiasach; spojrzałam nerwowo na
dziewczyny ustawione przy mnie, ale nikt nie odwzajemnił mojego zaniepokojonego
spojrzenia. Uśmiechnęłam się blado, słysząc wpierw ciszę, a potem delikatny głos,
zapewniający:
- To pański teledysk, panie Borrell, pańska piosenka. Pan powinien…
- Mam gdzieś, Pedro, to, co według ciebie powinienem.
- Na imię mi Gustavo, panie Borrell.
W odpowiedzi usłyszałam tylko zniecierpliwione prychnięcie i szybki
rozkaz:
- Dawajcie je tu. I kończmy tę całą zabawę. Mam plany na dzisiejsze
popołudnie.
- Następne, proszę!
Weszłyśmy do środka, głośno stukając obcasami. Stałam pomiędzy Azjatką
mojego wzrostu, a jakąś niewielką blondyneczką z włosami po kolana. Usiłowałam
się nie wiercić, chociaż czułam się zniecierpliwiona i znudzona, zupełnie jak
„pan Borrell”.
Na krzesłach siedziała trójka mężczyzn, a obok nich ustawiona była
kamera. Pierwszy ubrany był w garniturową, białą koszulę, a na nosie miał grube
okulary w białej oprawce. Mierząc nas wszystkie wzrokiem, chował się za czarną
teczką z jakimś ładnym, złotym i zapewne ważnym logiem, którego z daleka nie
rozpoznawałam. Obok niego siedział, a raczej półleżał mężczyzna – chłopak? – na
oko dwudziestoparoletni. Ciemne, za długie włosy miał zmierzwione, oczy
znudzone i podkrążone, czoło zmarszczone, unosił jedną, krzaczastą brew, a jego
spękane usta układały się nieinteligentnie w literkę „o”. Miał na sobie zielone
spodnie i czarny podkoszulek z dekoltem w serek, na stole przed nim leżał
brązowy, nieco sponiewierany kapelusz. Jego skóra była blada, typowy Anglik. Po
jego lewej, na krześle wiercił się jeszcze jeden. W ciemnej marynarce, gładko
uczesany, wyglądał na profesjonalistę, kimkolwiek by nie był. Ale twarz miał
zwyczajną, byłam pewna, że gdy tylko stąd wyjdę, nie będę w stanie przywołać
jej w pamięci.
- Dzień dobry, drogie panie – odezwał się ten pierwszy, a ja
rozpoznałam w nim głos Pedro-Gustava –
cieszymy się, że… - nie słuchałam jego monologu, bo nagle zatrzymał się na mnie
wzrok chłopaka pośrodku. To musiał być ten Borrell. Wyglądał niechlujnie, ale
zdawał się tym nie przejmować; musiał być artystą, dostrzegałam to w jego
podpuchniętych powiekach, którym najwyraźniej od dawna nie dane było skosztować
snu oraz w niedbałych, nerwowych ruchach rąk, jakby grały właśnie na
wyimaginowanym instrumencie. Patrzył mi długo prosto w oczy, a potem przez
pełen napięcia moment mierzył spojrzeniem moje smukłe ciało. Powstrzymałam się
od wykonywania jakiegokolwiek ruchu, czekając, aż wróci do moich oczu. Wtedy
uśmiechnęłam się; ledwo dostrzegalnie, łobuzersko. Tak tylko, żeby pokazać mu,
że ja wiem, co właśnie teraz myśli. Nawet jeśli nie byłam pewna, nawet jeśli
wyczytałam z niego tylko tyle, że chyba mu się spodobałam, nawet jeśli…
- Kończymy! – przerwał nagle Borrell zrywając się z krzesła – Już
wybrałem. Czwarta od prawej zostaje, reszcie dziękuję, mogę już iść?
Pedro-Gustavo poczerwieniał na twarzy, urywając w pół zdania. Najpierw
omiótł szybkim spojrzeniem rząd zdziwionych kandydatek, z ociąganiem
zbierających się do wyjścia, potem odwrócił się do chłopaka i poprawił swoje
okulary, odkładając teczkę-tarczę.
- Przepraszam, panie Borrell, ale nawet pan nie sprawdził czy…
- Nie obchodzi mnie to, na pewno będzie świetna. Spójrz tylko.
Trzy spojrzenia znów zajęły się ocienianiem tego, czy się nadaję przez
pryzmat swoich prywatnych oczekiwań. Trzy pary oczu omiotły wzrokiem nogi,
tułów, twarz, a ja udawałam, że wcale mi to nie przeszkadza, uśmiechając się
niepewnie.
- No… - zaczął ten trzeci, nijaki, ale nikt nie pozwolił mu dokończyć.
- Wydaje się być… - wszedł mu w słowo Gustavo, ale przekrzyczał go
Borrell:
- Jest i-de-al-na – podkreślił – Wygląda jak Pattie Boyd, zachwyca
mnie. Jak się nazywasz?
Chwilę mi zajęło zrozumienie, że tym razem odezwał się do mnie:
- Ines…
- Pięknie – wykrzyknął znowu – Masz jakieś doświadczenie?
- Niewielkie, ale…
- Nie szkodzi – uśmiechnął się do mnie, ale nie było w tym nic z
radości, raczej pełne próżności samozadowolenie – Jestem pewny, że szybko się
nauczysz. Wystąpisz w naszym teledysku, wyglądasz idealnie. Jak porządna
dziewczyna Beatlesa.
Już to słyszałam. „Pattie Boyd, łał, całkiem jak ona!” Nie
zdecydowałam tylko jeszcze czy mi się to podoba, czy nie. Postanowiłam to
jednak wykorzystać; dobrze się stało, że Borrell, jak przykładny dobry Anglik,
całe swoje życie inspirował się Żukami z Liverpoolu. Inaczej moja kariera w
ogóle by… się nie zaczęła.
Podpisałam plik dokumentów, dostałam jakieś rozporządzenie na kartce,
wymieniłam się z Gustavo numerem telefonu, podziękowałam mu grzecznie, ale
tylko zmarszczył brwi, instruując mnie gdzie i o której mam stawić się jutro.
Chłopak z kapeluszem zmył się zaraz po tym, jak poznał moje imię. Twierdził, że
ma coś ważnego do załatwienia. Był muzykiem – pewnie otwierał swój umysł na
natchnienie za pomocą jakiś proszków lub alkoholu.
Wróciłam do mieszkania Maxa dobrze po siedemnastej, zastając go w
samych bokserkach, wesoło gawędzącego z kimś prze telefon. Nie dostrzegł mnie,
dopóki nie trzasnęłam drzwiami łazienki. Ubranie się do mnie lepiło; przeszłam
dzisiejszego dnia przez ogromną ilość stresu i negatywnej energii, a wszystko
to odczuwałam na sobie niemal namacalnie; jakby od krzywych spojrzeń tworzyły
mi się siniaki. Wskoczyłam pod prysznic, rzucając ubranie w kąt, na czele z
najbardziej niewygodnymi butami świata. Zimna woda zmywała ze mnie stres i
dodawała lekkości. Pomimo zmarnowania w poczekalniach wielu godzin, czułam się
świetnie. „Udało mi się”, myślałam, rozgorączkowana. To samo powtórzyłam, gdy
Max zapukał w drzwi łazienki:
- Ines?
- Udało mi się.
Milczał, pewnie nie mógł uwierzyć. Cóż, ja też nie. Uśmiech spełzł
nagle z mojej twarzy; nie powinnam być tak bardzo podekscytowana, bo… było
jeszcze wiele rzeczy, które mogłabym jutro, najprościej mówiąc, spieprzyć.
Powinnam się raczej zamartwiać…
Cały czas zagryzałam wargę, kończąc prysznic. Nie chciałam już o tym
myśleć, ale wyraz twarzy zadowolonego z siebie Borrella pojawiał się co chwilę
nieproszony w mojej głowie. Rozczesywałam włosy, przyglądając się swojemu
odbiciu. Studiowałam okrągłą twarz, duże oczy, prosty nos i pełne usta. Aureolę
mokrych włosów. Odłożyłam szczotkę na umywalkę.
Ile było we mnie mnie, a ile
Pattie, którą wszyscy dostrzegali? Tak jak na castingu, jeszcze nie wiedziałam,
czy porównywanie mnie do niej odpowiada mojemu wewnętrznemu instynktowi. Część
umysłu krzyczała, że podobieństwo do znanej i lubianej może mi się bardzo
przydać; cześć mnie miała wrażenie, że lepiej byłoby, gdybym była sobą, nie
kimś innym. Byłam rozdarta i dalej się taka czułam, kiedy wieczorem kładłam się
na kanapie w salonie mojego najlepszego przyjaciela. Patrzyłam w sufit,
słyszałam, jak wchodzi do pokoju, ale nie odwróciłam się w jego stronę i nie
odezwałam się.
- Zadzwoniłem i powiedziałem Jess.
Milczałam.
- Życzy ci powodzenia.
Milczałam.
- Już się nie cieszysz?
- To nie tak – pokręciłam wolno głową – cieszę się, ale… boję się.
Nigdy nie grałam w teledysku – wzruszyłam ramionami, podnosząc się do pozycji
siedzącej – Z drugiej strony, kiedy przyszłam do TopModel, nigdy nie byłam
modelką. Więc kłócę się w myślach z dobrym przeczuciem i z najgorszym, bo chociaż
teraz już wiem, co chcę w życiu robić, nie udało mi się wygrać programu.
Dlatego mogę zabłysnąć urodą w teledysku albo zepsuć coś na tyle wyraźnie, że
mnie wywalą – westchnęłam ciężko, nie spodziewając się, że wszystkie
wątpliwości wyleją się ze mnie tak prosto i niespodziewanie. Chyba naprawdę
ufałam Maxowi.
- To chyba normalne – stwierdził, przysiadając przy mnie na oparciu
kanapy – Zasada pierwszego dnia w szkole, strach przed nieznanym.
- Strach przed spieprzeniem – westchnęłam ciężko, odchylając głowę na
oparcie.
- Z kim ty w ogóle będziesz pracować? – spytał nagle.
Rozchyliłam powieki, uświadamiając sobie, że nawet mu o tym nie
wspomniałam. Nie było kiedy. Jakoś wypadło mi z głowy.
- Jakiś Borrell – odparłam i zerknęłam na niego podejrzliwie, gdy ze
świstem wypuścił powietrze z płuc: - Znasz go?
Spojrzał na mnie jak na wariatkę, unosząc wysoko brwi. Jego oczy
zrobiły się wielkie, szkliste, przerażające.
- Ty nie? – milczałam, a on tylko westchnął z takim bólem, jakbym
właśnie wyrwała mu serce – Jonathan Borrell, gitarzysta i piosenkarz, indie
rock, lider zespołu Razorlight, jeden z siedmiu mężczyzn, którzy pojawili się
na okładce brytyjskiego „Vogue”, pozował z Natalią Vodianovą do majowej okładki
z dwutysięcznego siódmego w swoich białych dżinsach, topless. Bóg niektórych
zespołów brytyjskich. Pomógł Florence znaleźć the Machine. Widywany był z takimi gwiazdami jak Jane
Birkin, Nelson Mandela, Tom Cruise czy Colin Firth.
Mrugnęłam.
- Kto?
- Ines – Max spoważniał nagle, przymknął powieki, złapał mnie za
dłonie i zapytał wolno: - czy ty wychowywałaś się na innej planecie?
Wzruszyłam ramionami, ale nie odpowiedziałam. Odwróciłam głowę, by nie
musieć znosić jego natarczywego spojrzenia. „Bardzo przepraszam”, pomyślałam
zgryźliwie, „że żyłam w swoim własnym świecie i nie interesowałam się życiem
jakiegoś tam Jonathana Borrella…”
A może powinnam? Może właśnie tutaj tkwił klucz do sukcesu –
odpowiednie przygotowanie, interesowanie się. Przeglądanie kolorowych magazynów
i internetowych stron ze zdjęciami gwiazd. Wiedza z gatunku „kto z kim,
dlaczego i dlaczego nie” pomogłaby mi… jakoś. Cóż, znajomość rynku, po którym
mam zamiar się poruszać, pewnie by mi nie zaszkodziła. Jak mogłam być taka
głupia, by zupełnie nieprzygotowaną pojawić się na tylu castingach. Nic
dziwnego, że mnie nie wzięli; sama bym się nie zaangażowała.
Uświadomiłam sobie, że zagryzałam mocno wargę, gdy Max lekko klepnął
mnie w policzek. Rozluźniłam uchwyt szczęki i spojrzałam na niego, otwierając
usta, ale on przerwał mi nagle:
- Nie ma mowy. Jutro zaczynasz zdjęcia do teledysku. Nie wiem, jakim
cudem Borrell cię zatrudnił, ale…
- Spodobałam się mu – wzruszyłam ramionami i znów przed oczyma
pojawiła mi się ta twarz z aroganckim uśmieszkiem. Odtwarzając ją wielokrotnie
w głowie, zaczęłam dostrzegać na niej zmarszczki. A w oczach i cieniach pod
nimi nie odbijało się zmęczenie, a wiek. Nagle z dwudziestoparolatka
zniszczonego narkotykami i alkoholem, Jonathan zmienił się w o dekadę starszego
i zniszczonego przez czas. I bieg życia. Takie tam, niepotrzebne współczynniki
egzystencji.
- …ale musisz się wyspać, żeby nie przynieść wstydu ani sobie, ani
mnie – dokończył, podnosząc się z kanapy.
- Co? – zmarszczyłam brwi – Jaki ty masz w tym niby interes?
Uśmiechnął się do mnie lekko, ledwo dostrzegalnie.
- Pamiętasz, gdy mówiłem, że zajmę się twoją karierą?
- No…
- Przestań – zbeształ mnie, nie przestając się uśmiechać – Byłem
poważny. Skoro już masz zamiar grać w świecie mody, dobrze by było, żebyś
poznała członków tej zabawy. Niekoniecznie jeszcze od biznesowej strony.
- Czyli co?
- Zabieram cię gdzieś w niedzielę. W duuuuże gdzieś – mrugnął
porozumiewawczo, a wszystkie moje mięsnie się zacisnęły.
- Powinnam się bać? – uniosłam brew, krzywiąc się mimowolnie.
Przewrócił oczami z rozdrażnieniem, ale odpowiedział spokojnie:
- Nie. Powinnaś się tym cieszyć i to doceniać. Mogłem przecież zabrać
mojego chłopaka, a poświęciłem się na rzecz ciebie.
Przygryzłam wargę, próbując odegnać wszystkie wątpliwości na później;
Max miał rację - teraz powinnam już tylko spać, by jutro móc wyglądać
olśniewająco.
- Więc mówisz, że masz chłopaka… - starałam się skierować myśli na
inne tory.
Śmiałam się głośno, gdy zaczerwieniony Max szybko wyszedł z salonu.
*
Harry uśmiechnął się do mnie szeroko – głupkowato – gdy tylko
zamknąłem za sobą garażowe drzwi.
- Cześć? – przywitałem się niepewnie, mijając go łukiem i kierując się
do kuchni.
- Gdzie byłeś tyle czasu? – zainteresował się - Louis dzwonił do
ciebie.
- Dobra, nieważne – mogłem się założyć, że za moimi plecami wzniósł
oczy ku niebu – Wiesz, jaki dzisiaj mamy dzień? – niestety, jego ekscytacja
nijak nie chciała się mi udzielić.
- Środę?
- Idioto, jest czwartek, ale to nie ma znaczenia – zrobił dramatyczna
pauzę, a potem grobowym głosem oznajmił – dzień czytania listów od fanek.
- O.
W życiu każdego artysty przychodzi taki dzień, w którym musi zmierzyć
się ze smokiem, jakim są jego lęki, obawy, kłopoty… W moim przypadku,
największym potworem, jakiego zawsze musiałem pokonać, były szare worki
wypchane po brzegi listami i paczkami, które namiętnie wysyłały do naszego domu
fanki. Setki, tysiące karteczek z miłosnymi wyznaniami, propozycjami oświadczyn
czy występów na urodzinach, zaproszenia z różnych stron świata, opowieści,
prośby o wizytację czy chociażby słowo – miliardy małych karteczek pełnych
nadziei na odzew i w środku tego my, zespół, który ostatnio nie miał czasu
nawet porządnie się wyspać. To chyba ta słynna cena sławy, ha.
- Dużo ich? – zapytałem głupio, siadając na jednym z kuchennych blatów
z paczką niedojedzonych ciasteczek czekoladowych – Zaczęliście już? – dodałem
pospiesznie, bo miałem nadzieję, że może chociaż część została już odfajkowana
i zamiast siedmiu godzin, zajmie nam to… cztery.
- Tak, trochę – odpowiedział mi, wolno kiwając głową.
Westchnąłem. Harry miał na myśli: nie, wcale.
- Przerzuciłem paczuszkę twoich, bo… - posłał mi swój olśniewający
uśmiech i zabawnie poruszył brwiami – cudza poczta zawsze jest ciekawsza niż
własna…
- Dzięki – mruknąłem niemrawo, wgryzając się w kolejne ciastko, ale on
pozostał niewzruszony:
- I pozwoliłem sobie jeden otworzyć, bo koperta mnie ukuła.
- Co? – zakrztusiłem się – czytasz moje listy?
- Daj spokój – wzniósł oczy ku niebu – I tak w każdym jest to samo. Zayn
– zapiszczał, naśladując nasze fanki – kocham cię, Zayn – wyjdź za mnie, Zayn,
och, Zayn.
Odchrząknąłem.
- Okej – przestał – chciałem ci tylko powiedzieć, że ten list jest
jakiś psychopatyczny, bo dziewczyna wysłała ci agrafkę. Więc uważaj na niego.
A, i wcale go nie czytałem. Interesowało mnie tylko to, co zadrasnęło moją
zgrabną rączkę.
- Agrafkę? – powtórzyłem z pełnymi ustami, unosząc brew.
- No, agrafkę – pokiwał głową – Śmiesznie, nie?
- Agrafkę… - wymamrotałem, zastanawiając się.
- Takiego prezentu jeszcze nie dostaliśmy.
świetny :D jestem ciekawa co teraz zrobi Zayn i jak sobie poradzi Ines, dlatego czekam już na kolejny rozdział :D
OdpowiedzUsuńMimo braku czasu, jakim w ostatnim czasie, operuję, postanowiłam zajrzeć na twojego bloga :) Te kilka linijek, którymi miałaś w planach (jak mniemam ) mnie zaciekawić, na prawdę przykuły moją uwagę. I muszę przyznać, że nie żałuje tych minut, które poświęciłam na przeczytanie, twojego opowiadania :)
OdpowiedzUsuńPiszesz, na prawdę, fantastycznie. A przynajmniej ja tak uważam! :)
Ines... coś czuję, że ta dziewczyna zawładnie jeszcze nad światem modelingu! :)
No cóż, może poza niewielką ilością Zayna, nie mam żadnych zastrzeżeń co do twojej twórczości :) Ale będąc z tobą szczera, nie musisz się tym martwić, mi po prostu zawsze jest go mało... Ale jak mogłoby nie być, skoro jest taki.... :)
To co opisujesz, zapowiada się tak ciekawie, że już nie mogę doczekać się na kolejny rozdział :) Na prawdę cieszę się, że mam przyjemność czytać twoje dzieło :)
Pozdrawiam gorąco i życzę weny Xx
CAROL ♥
dzięki, że kłamiesz we wstępie, bo moje "zachęcające linijki" były, lekko mówiąc, kiepskie i zdaję sobie z tego sprawę : D
UsuńI solemnly swear that Zayna będzie więcej. Dużo. Tak. Naprawdę.
ślę miłość, xx
Pyk!
OdpowiedzUsuńZ racji, iż mój komputer umarł, wraz z większością danych z dysku, dopiero teraz wyłaniam się z jaskini cierpienia, biadolenia i łez i jestem gotowa komentować. Teraz, jak rodzic, który już nie osiągnie tego co chciał, przelewam na Ciebie wszelkie ambicje pisarskie. Krótkimi słowy - bój się.
Zrobił się lekki bałagan. Nadal czyta się tak jak się czytało - mlask, mlask, mlask.
Tylko jakoś ta fabuła zawija się w pętelkę. Rozumiem, że musisz połączyć w końcu swoich bohaterów i szczerze pisząc, nie mogę się już doczekać. Rozumiem też, że nie chcesz dokonać tego za pomocą banału - i to też się chwali, ale uważaj, bo zaraz Ci tu wyjdzie bałagan i trzeba będzie sprzątać.
Uwielbiam relację Max + Ines. Lekko, z pazurkiem rośnie nam tu piękna przyjaźń.
Zayn... poczekamy zobaczymy. Na razie aż mi serce podskoczyło z podekscytowania kiedy odkryłam, że będziemy go śledzić z pierwszej osoby. Uważaj jednak! To może później stworzyć problemy w opisie interakcji pomiędzy nim, a I.
Weny, weny, weny!