piątek, 24 października 2014

XII - still new.

- W tych butach nie da się chodzić! - poinformowałam głośno Londyn, gdy już taksówka, za którą przepłaciliśmy, wysadziła nas na odpowiednim rogu ulicy.
- Bo to nie są buty do chodzenia - wyjaśnił mi grzecznie, acz złośliwie Max - tylko do wyglądania.
- Dzięki - parsknęłam nieelegancko - Od razu mi lepiej.
- Natomiast mnie będzie lepiej, gdy już znajdziemy się w środku - i tutaj kichnął demonstracyjnie, a ja wykrzywiłam usta w uśmieszku pełnym złośliwej satysfakcji.
- Kto by pomyślał, że Londyn może być zimny? - wzdychałam teatralnie, rozkoszując się ciepłem wygodnego płaszcza, podczas gdy on walczył z drżącymi ramionami, opatulonymi jedynie cienkim sweterkiem koloru brudnej bieli.
- Czasami cię nienawidzę - sarknął i ruszył szybkim krokiem pod przestudiowany przez nas kilkakrotnie adres, zapisany na twardych dyskach naszej pamięci, "ponieważ nieelegancko jest szukać domostwa, którego numery rejestracyjne zapisane są na wymiętej karteczce albo jako notatka w aparacie telefonicznym". Cudzysłów należy oczywiście do Maxa.
Dudniący muzyką klubową budynek nie wyróżniał się na tle innych wielkich i zadbanych budowli. Może tylko nieco widoczniej trząsł się w posadach i emanował własnym neonowym światłem. Zabytkowa furtka nie była zamknięta na klucz, a drzwi wejściowe jakiś nieuważny uczestnik zabawy zostawił otwarte na oścież.
Działo się. Nie musiałam liczyć gości imprezy, żeby wiedzieć, iż żaden człowiek nie jest w stanie zapamiętać twarzy tak wielu osób. Szczególnie, jeśli połowa wyglądała tak samo, a druga połowa była zbyt upojona alkoholem i... czymkolwiek, by móc wyraźnie widzieć jej rysy. Była to zabawa z gatunku tych, na które zabiera się ze sobą znajomych. A oni zabierają znajomych. A ci znajomi znajomych zapraszają jeszcze swoich najlepszych przyjaciół ze swoimi znajomymi. Powiązaniom nie ma końca; każdy udaje, że zna każdego i na dłuższą metę nikt właściwie nie wie, jaka to okazja, która jest godzina, z kim tu przyszedł albo chociaż kto jest gospodarzem.
Ale w takich chwilach istnieje tylko jedno zasadnicze pytanie:
Po co to wiedzieć?
- Znasz tu kogoś? - zwróciłam się do Maxa, przekrzykując dudniące basy i skrzeczący głos wokalisty.
Odwrócił się do mnie uśmiechnięty promiennie i rozgrzany samą ilością spoconych ciał włóczących się dookoła.
- Wszystkich! - zapewnił mnie i zniknął, witając się z kimś ostentacyjnie, nim zdążyłam choćby przestrzec go przed wskakiwaniem do łóżka pierwszej napotkanej osobie.
- Max! - wrzasnęłam jeszcze tylko dla zasady - Nie zostawiaj mnie! Samej. W tej jaskini...
- No, no, no, chyba nie jest tak źle?
Wzdrygnęłam się, gdy jakaś ogromna ręka złapała mój łokieć i odwróciła w swoją stronę.
- Cześć - wyszczerzył się głupio jej właściciel, a ja zamrugałam, oślepiona blaskiem jego zębów świeżo po kąpieli alkoholowej.
- Cześć - kiwnęłam głową, oceniając jego stan jako "względnie jeszcze trzeźwy", czyli "nadający się do współpracy".
- Jestem Bobby - nachylił się, by nie musieć krzyczeć. Nie dałby rady; wrzeszczący wokalista miał za sobą lata praktyki i nawet ryk odrzutowca mógłby okazać się niewystarczający do pokonania jego mocnych strun głosowych.
- Ines - uśmiechnęłam się blado, gdy mrugnął do mnie.
- Wyglądasz znajomo!
Nie odpowiedziałam; wzruszyłam ramionami i próbowałam wyglądać, jakbym wcale nie czuła się tutaj dziwnie i niewłaściwie. Boże, mógłby mnie ktoś chociaż przeszkolić z zakresu zachowywania się w gronie sporej liczby osób!
Nie wiem, skąd mógł mnie kojarzyć. Może... nie. Nie byłam jeszcze dobrą modelką; byłam… tylko modelką. Istniała więc szansa, że to był jego stały podryw.
Patrzyłam na jego błyszczące oczy i w duchu błagałam anioła stróża, żeby wreszcie wziął się do roboty i zabrał mnie w jakieś bezpieczne miejsce. Nie wiem jakie, nie potrafiłam jeszcze tego określić, chociaż po mojej głowie nieśmiało kołatała się niesprecyzowana myśl, przyprawiająca mnie o rumieńce.
Na szczęście mój nowy przyjaciel tego nie zauważył.
- Jesteś z Bradford? - zagadnął.
- Nie, ja... - i zdanie urywało się, bo ktoś pociągnął mnie w tłum tańczących.
- Jesteś Ines? - głos znalazł się tuż przy moim uchu. Odsunęłam się szybko odruchowo i już miałam z czystej, dziecinnej przekory skłamać, gdy zorientowałam się, że chłopak z szerokim, szaleńczym uśmiechem może mi bardziej pomóc niż zaszkodzić.
- Zależy kto pyta - możesz przestać wymagać od człowieka ostrożności wobec obcych, ale twoja podświadomość zawsze zachowa ją na czarną godzinę.
- Jestem Harry - duża ręka ścisnęła moją, chociaż wcale mu jej nie podawałam - Musisz być Ines - jak można nosić tak nonszalancko taką świetną, markową koszulkę? - Widziałem twoje zdjęcia.

- Okej - skomentowałam bez przekonania. Kiedyś, mam nadzieję, będę miała jeszcze okazję przyzwyczaić się do takich rewelacji.
- Pozwoliłaś mi wygrać zakład - złapał mnie w pasie i, niezobowiązująco uśmiechając się niemal do każdej mijanej osoby, pociągnął przez tłum, torując sobie drogę łokciami - Znalazłem cię pierwszy.
- Szukałeś mnie? - powtórzyłam, starając się zmierzyć spojrzeniem każdą omdlewającą na jego widok osobę.
- Zayn cię szukał.
Mogłabym przysiąc, że moje serce zatrzymało się na sekundę.


*

Nigdy nie przepadałem za imprezami u Bobby'ego, bo nigdy nie znałem listy gości. Zresztą sam organizator też nie. A to było niebezpieczne, szczególnie, jeśli starałeś się kogoś unikać albo sam chciałeś pozostać dla kogoś niezauważonym.
Ale tym razem miałem pecha.
Blond włosy, głośny śmiech, wysokie buty i charakterystyczny krok. Przecież nikt nie mówił, że ona będzie przeżywać nasze rozstanie; dlaczego dziwiłem się, że pojawia się u naszego wspólnego znajomego wyglądając dobrze, jak zwykle? Dlaczego nie mogę przestać nerwowo zerkać w jej stronę, jednocześnie próbując wtopić się w ścianę, której od pół minuty pilnuję, stojąc sztywno jak słup, kiedy powinienem szukać dziewczyny, którą, dla odmiany, naprawdę chciałem tutaj spotkać? I, cholera, gdzie zgubił się Harry? gdzie Bobby schował moje kluczyki? dlaczego wszyscy dzisiaj wylewają piwo? i, o matko, czemu ta dziewczyna ma na sobie tylko stanik?
Rozejrzałem się nerwowo i westchnąłem, rzuciłem jeszcze jedno krótkie spojrzenie na Perrie i ruszyłem w jej stronę, starając się wyglądać na pewnego siebie. Nie unikniemy tego, prawda? Może więc lepiej mieć już to za sobą...
- Cześć - powiedziałem, łapiąc ją za łokieć: bezpieczna przestrzeń, więcej kości niż ciała.
Poczułem, że wzdrygnęła się lekko, gdy odwróciła się w moją stronę i pokazała jasny uśmiech. Rozumiałem ją doskonale, ja też czułem się dziwnie i sztucznie.
- Co tu robisz? - zagadnęła, próbując być miłą. O czym jeszcze można porozmawiać ze swoją byłą?

Zastanawiałem się czy inni nas obserwują, ale nie chciałem wyglądać na zagubionego, szukając w tłumie ciekawskich spojrzeń, dlatego skupiłem się na jej twarzy i tym, jak w jej policzkach pojawiały się dołeczki, kiedy nerwowo posyłała mi krótkie uśmiechy.
- Może po prostu udajmy, że świetnie było się spotkać - zaproponowałem, pochylając się nieznacznie w jej stronę. Wzdrygnęła się, co nie uszło mojej uwadze, ale miałem nadzieję, że nikt więcej nie zainteresował się tym faktem - Współpracujmy, a może jakoś wybrniemy z tego z klasą.
Przewróciła oczami, spotykając mój wzrok.
- Nagle próbujesz zachowywać się elegancko? - zapytała cicho, ale groźnie - Teraz? Kiedy jest już po wszystkim i wszyscy...
- Nie muszą o niczym wiedzieć, Perrie - przerwałem jej szybko - Przecież pary się rozstają, to nic wielkiego.
Uniosła brew.
- Nic wielkiego? - powtórzyła, starannie akcentując każde słowo.
Powstrzymywałem się od wybuchu.
- Perrie - powiedziałem ostro - Wiesz, o co mi chodzi. Przestań się tak zachowywać.
- Ty przestań.
Boże, jak dziecko.
- Czego chcesz? Wielkiej nagonki? Zdjęć? Mam oszaleć z rozpaczy na oczach tłumów? - kręciłem z niedowierzaniem głową, patrząc jak półuśmiech pojawia się na jej twarzy - Załatwmy to cicho. Proszę - zmusiłem się po chwili.
Nie patrzyła mi w oczy i wyraźnie chciała mi uciec, ale wciąż trzymałem ją za łokieć i nie pozwalałem odejść. Musiałem wiedzieć, czy tylko mnie zależy na tym, aby cała sprawa wygasła, jeszcze nim ktokolwiek zacznie rozdmuchiwać błędy przeszłości albo stwarzać nam nieistniejące nigdy problemy.
- Dobra - przytaknęła po chwili, wzdychając ciężko. Potem niedbały uśmiech pojawił się na jej twarzy - Żadnych gierek - zgodziła się i niespodziewanie cmoknęła mój policzek.  

*

- Jesteś zazdrosna – uśmiechnął się szeroko, zadowolony swoim odkryciem.
Ja –zażenowana - i moja urażona duma, odpowiedziałyśmy klasycznie:
- Nie. Wcale nie.
Przez dobre kilkadziesiąt minut lawirowałam w tłumie gości, zawieszona emocjonalnie między wściekłością a złością, zagubiona totalnie, urażona do żywego i zdeterminowana, by skopać tyłki całemu męskiemu światu, kiedy właśnie przez idiotyczny przypadek wpadłam wprost na NIEGO, usiłując schować się w najciemniejszym kącie salonu.
Nie dał mi odejść, drań; złapał mnie za ramię i chciał pocałować w policzek, kiedy cicho acz stanowczo napomknęłam coś o tym, że dzisiaj chyba już kogoś całował. Moje plany wyprowadzenia go z równowagi zostały zrównane z ziemią w momencie, gdy uśmiechnął się szeroko, szczerze i puszczając moją rękę, nonszalancko, chłopięco, bardzo seksownie oparł się niedbale o ścianę, patrząc mi uparcie w oczy.
- Jesteś zazdrosna – powtórzył z uniesieniem, jakby w ogóle nie usłyszał mojego zaprzeczenia – o Perrie? – nie mógł uwierzyć.
Głupek. Czy on nie widział tego, w jaki sposób dogadywał się z tą dziewczyną? Jak z nią rozmawiał, jak się dopasowywał do jej humoru i vice versa – jak ona odbierała jego, jak się uśmiechała? Miłość, zabawna sprawa. Każesz jej wyjść, a ona chowa się za firanką i wyskakuje, robiąc ci niespodziankę w najmniej oczekiwanym momencie.
- Przecież nie jesteśmy już razem.
Cały czas beztrosko opierał się jednym ramieniem o ścianę i badał emocje, jakie pojawiały się na mojej twarzy – i jakie ja desperacko próbowałam ukryć. Zwrócona bokiem do niego, czujnie obserwowałam teren, nie chcąc napotkać żadnych nieproszonych gości.
- Widziałam was -  zarzuciłam mu, krzyżując buńczucznie ręce na piersiach.
Przez chwilę wyglądał, jakby miał wybuchnąć śmiechem, ale szybko zmienił taktykę, w porę orientując się, że nijak mu to nie pomoże.
- Jesteś sama? - zapytał nagle, rozglądając się dookoła, jakby mój potencjalny partner tylko czekał za rogiem na odpowiednią okazję do pokazania się.
- Nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, dumnie unosząc brodę.
Zwrócił głowę w moją stronę i zmarszczył brwi, a potem parsknął krótko śmiechem; w ogóle nie przejmował się moim zdenerwowaniem.
- Jesteś z Maxem - stwierdził, nie pytał.
Otworzyłam usta, żeby ostentacyjnie zaprzeczyć - skłamać - i szybko stworzyć sobie jakiegoś wyimaginowanego towarzysza, kiedy nagle uderzyło to we mnie całą mocą:
- Skąd wiesz? Przecież go nie znasz!
- Znam - odpowiedział krótko, spuszczając głowę.
Poczułam, że robię się cała czerwona.
- Wygooglowałeś mnie?! - pisnęłam trochę za głośno, bo kilka niespokojnych samotników odwróciło się w naszą stronę.
- Nie - łgał.
- Słodki Jezu - wzniosłam oczy ku niebu - Do czego to doszło, żeby Zayn Malik musiał googlowac małą mnie - opuściłam głowę, spotykając jego na wpół rozbawione, na wpół zmieszane spojrzenie.
- Zerwałem z Perrie - powtórzył kolejny raz tego wieczoru - Jeszcze przed tym nim zaczęliśmy się spotykać.
Perfekcyjnie udając spokój, oparłam się plecami o ścianę i uniosłam brew.
- Czyli jesteśmy jacyś my? - umyślnie łapałam go za słówka, tylko po to, by móc patrzeć jak bardzo czuje się zagubiony. Teraz ja będę miała trochę zabawy. 
- Nagle przybyło ci odwagi? – zapytał z tym swoim łobuzerskim uśmiechem, od którego zazwyczaj miękły mi kolana.
Złapałam go za rękę i pociągnęłam, ale był za ciężki, a ja za bardzo wyczerpana, bym mogła przysunąć go bliżej, dlatego, zacieśniając uścisk dłoni, postąpiłam krok do przodu. W wysokich szpilkach byłam niemal jego wzrostu. Niemal. Śmiało mogłam patrzeć mu w oczy, ale i tak musiałam stanąć na palcach, by móc szepnąć mu na ucho:
- Odrobina wiary w siebie jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Nie zamierzałam dodawać niczego więcej, nie miałam zamiaru więcej wypominać mu pouchwałości wymienianych z Perrie, chciałam tylko w bardzo prostacki, ale czytelny sposób zaznaczyć swoje terytorium, żeby inna dzika zwierzyna nie kręciła się po moim terenie. Dlatego przysunęłam się możliwie najbliżej i z jak największą gracją starałam się delikatnie musnąć nosem jego szyję, a potem złożyć delikatny pocałunek tuż pod jego uchem, umyślnie nie odsuwając się jeszcze przez chwilę, żeby dobrze przesiąkł moimi perfumami, uczuciami, moimi zamiarami. Nie wiem, kto nauczył mnie tak dobrze grać w tę grę, ale to nie było ważne - liczył się efekt.
Zayn patrzył na mnie wielkimi, błyszczącymi oczami, ale ja unikałam jego spojrzenia. Nie byłam zawstydzona. Chciałam po prostu sprawić, żeby przez chwilę on poczuł się słabszy. Żebym przez chwilę ja mogła poudawać, że wiem, co robię i jestem w tym dobra. I że to ja rządzę. 

 takie to. krótkie i trochę idiotyczne. przepraszam, że dwa tygodnie czekaliście na takie wypociny. 
ale mam nadzieję, że mimo wszystko da się to jeść. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz