- W tych butach nie da się chodzić! -
poinformowałam głośno Londyn, gdy już taksówka, za którą przepłaciliśmy,
wysadziła nas na odpowiednim rogu ulicy.
- Bo to nie są buty do chodzenia - wyjaśnił mi
grzecznie, acz złośliwie Max - tylko do wyglądania.
- Dzięki - parsknęłam nieelegancko - Od razu mi
lepiej.
- Natomiast mnie będzie lepiej, gdy już
znajdziemy się w środku - i tutaj kichnął demonstracyjnie, a ja wykrzywiłam
usta w uśmieszku pełnym złośliwej satysfakcji.
- Kto by pomyślał, że Londyn może być zimny? -
wzdychałam teatralnie, rozkoszując się ciepłem wygodnego płaszcza, podczas gdy
on walczył z drżącymi ramionami, opatulonymi jedynie cienkim sweterkiem koloru
brudnej bieli.
- Czasami cię nienawidzę - sarknął i ruszył
szybkim krokiem pod przestudiowany przez nas kilkakrotnie adres, zapisany na
twardych dyskach naszej pamięci, "ponieważ nieelegancko jest szukać
domostwa, którego numery rejestracyjne zapisane są na wymiętej karteczce albo
jako notatka w aparacie telefonicznym". Cudzysłów należy oczywiście do
Maxa.
Dudniący muzyką klubową budynek nie wyróżniał się
na tle innych wielkich i zadbanych budowli. Może tylko nieco widoczniej trząsł
się w posadach i emanował własnym neonowym światłem. Zabytkowa furtka nie była
zamknięta na klucz, a drzwi wejściowe jakiś nieuważny uczestnik zabawy zostawił
otwarte na oścież.
Działo się. Nie musiałam liczyć gości imprezy,
żeby wiedzieć, iż żaden człowiek nie jest w stanie zapamiętać twarzy tak wielu
osób. Szczególnie, jeśli połowa wyglądała tak samo, a druga połowa była zbyt
upojona alkoholem i... czymkolwiek, by móc wyraźnie widzieć jej rysy. Była to
zabawa z gatunku tych, na które zabiera się ze sobą znajomych. A oni zabierają
znajomych. A ci znajomi znajomych zapraszają jeszcze swoich najlepszych
przyjaciół ze swoimi znajomymi. Powiązaniom nie ma końca; każdy udaje, że zna
każdego i na dłuższą metę nikt właściwie nie wie, jaka to okazja, która jest
godzina, z kim tu przyszedł albo chociaż kto jest gospodarzem.
Ale w takich chwilach istnieje tylko jedno
zasadnicze pytanie:
Po co to wiedzieć?
- Znasz tu kogoś? - zwróciłam się do Maxa,
przekrzykując dudniące basy i skrzeczący głos wokalisty.
Odwrócił się do mnie uśmiechnięty promiennie i
rozgrzany samą ilością spoconych ciał włóczących się dookoła.
- Wszystkich! - zapewnił mnie i zniknął, witając
się z kimś ostentacyjnie, nim zdążyłam choćby przestrzec go przed wskakiwaniem
do łóżka pierwszej napotkanej osobie.
- Max! - wrzasnęłam jeszcze tylko dla zasady -
Nie zostawiaj mnie! Samej. W tej jaskini...
- No, no, no, chyba nie jest tak źle?
Wzdrygnęłam się, gdy jakaś ogromna ręka złapała
mój łokieć i odwróciła w swoją stronę.
- Cześć - wyszczerzył się głupio jej właściciel,
a ja zamrugałam, oślepiona blaskiem jego zębów świeżo po kąpieli alkoholowej.
- Cześć - kiwnęłam głową, oceniając jego stan
jako "względnie jeszcze trzeźwy", czyli "nadający się do
współpracy".
- Jestem Bobby - nachylił się, by nie musieć krzyczeć.
Nie dałby rady; wrzeszczący wokalista miał za sobą lata praktyki i nawet ryk
odrzutowca mógłby okazać się niewystarczający do pokonania jego mocnych strun
głosowych.
- Ines - uśmiechnęłam się blado, gdy mrugnął do
mnie.
- Wyglądasz znajomo!
Nie odpowiedziałam; wzruszyłam ramionami i
próbowałam wyglądać, jakbym wcale nie czuła się tutaj dziwnie i niewłaściwie.
Boże, mógłby mnie ktoś chociaż przeszkolić z zakresu zachowywania się w gronie
sporej liczby osób!
Nie wiem, skąd mógł mnie kojarzyć. Może... nie.
Nie byłam jeszcze dobrą modelką; byłam… tylko modelką. Istniała więc szansa, że
to był jego stały podryw.
Patrzyłam na jego błyszczące oczy i w duchu
błagałam anioła stróża, żeby wreszcie wziął się do roboty i zabrał mnie w
jakieś bezpieczne miejsce. Nie wiem jakie, nie potrafiłam jeszcze tego określić,
chociaż po mojej głowie nieśmiało kołatała się niesprecyzowana myśl,
przyprawiająca mnie o rumieńce.
Na szczęście mój nowy przyjaciel tego nie
zauważył.
- Jesteś z Bradford? - zagadnął.
- Nie, ja... - i zdanie urywało się, bo ktoś
pociągnął mnie w tłum tańczących.
- Jesteś Ines? - głos znalazł się tuż przy moim
uchu. Odsunęłam się szybko odruchowo i już miałam z czystej, dziecinnej
przekory skłamać, gdy zorientowałam się, że chłopak z szerokim, szaleńczym
uśmiechem może mi bardziej pomóc niż zaszkodzić.
- Zależy kto pyta - możesz przestać wymagać od
człowieka ostrożności wobec obcych, ale twoja podświadomość zawsze zachowa ją
na czarną godzinę.
- Jestem Harry - duża ręka ścisnęła moją, chociaż
wcale mu jej nie podawałam - Musisz być Ines - jak można nosić tak nonszalancko
taką świetną, markową koszulkę? - Widziałem twoje zdjęcia.
- Okej - skomentowałam bez przekonania. Kiedyś,
mam nadzieję, będę miała jeszcze okazję przyzwyczaić się do takich rewelacji.
- Pozwoliłaś mi wygrać zakład - złapał mnie w
pasie i, niezobowiązująco uśmiechając się niemal do każdej mijanej osoby,
pociągnął przez tłum, torując sobie drogę łokciami - Znalazłem cię pierwszy.
- Szukałeś mnie? - powtórzyłam, starając się zmierzyć
spojrzeniem każdą omdlewającą na jego widok osobę.
- Zayn cię szukał.
Mogłabym przysiąc, że moje serce zatrzymało się
na sekundę.
*
Nigdy nie przepadałem za imprezami u Bobby'ego,
bo nigdy nie znałem listy gości. Zresztą sam organizator też nie. A to było
niebezpieczne, szczególnie, jeśli starałeś się kogoś unikać albo sam chciałeś pozostać
dla kogoś niezauważonym.
Ale tym razem miałem pecha.
Blond włosy, głośny śmiech, wysokie buty i
charakterystyczny krok. Przecież nikt nie mówił, że ona będzie przeżywać nasze
rozstanie; dlaczego dziwiłem się, że pojawia się u naszego wspólnego znajomego
wyglądając dobrze, jak zwykle? Dlaczego nie mogę przestać nerwowo zerkać w jej
stronę, jednocześnie próbując wtopić się w ścianę, której od pół minuty
pilnuję, stojąc sztywno jak słup, kiedy powinienem szukać dziewczyny, którą,
dla odmiany, naprawdę chciałem tutaj spotkać? I, cholera, gdzie zgubił się
Harry? gdzie Bobby schował moje kluczyki? dlaczego wszyscy dzisiaj wylewają
piwo? i, o matko, czemu ta dziewczyna ma na sobie tylko stanik?
Rozejrzałem się nerwowo i westchnąłem, rzuciłem
jeszcze jedno krótkie spojrzenie na Perrie i ruszyłem w jej stronę, starając
się wyglądać na pewnego siebie. Nie unikniemy tego, prawda? Może więc lepiej mieć
już to za sobą...
- Cześć - powiedziałem, łapiąc ją za łokieć:
bezpieczna przestrzeń, więcej kości niż ciała.
Poczułem, że wzdrygnęła się lekko, gdy odwróciła
się w moją stronę i pokazała jasny uśmiech. Rozumiałem ją doskonale, ja też
czułem się dziwnie i sztucznie.
- Co tu robisz? - zagadnęła, próbując być miłą. O
czym jeszcze można porozmawiać ze swoją byłą?
Zastanawiałem się czy inni nas obserwują, ale nie
chciałem wyglądać na zagubionego, szukając w tłumie ciekawskich spojrzeń,
dlatego skupiłem się na jej twarzy i tym, jak w jej policzkach pojawiały się dołeczki,
kiedy nerwowo posyłała mi krótkie uśmiechy.
- Może po prostu udajmy, że świetnie było się spotkać
- zaproponowałem, pochylając się nieznacznie w jej stronę. Wzdrygnęła się, co
nie uszło mojej uwadze, ale miałem nadzieję, że nikt więcej nie zainteresował
się tym faktem - Współpracujmy, a może jakoś wybrniemy z tego z klasą.
Przewróciła oczami, spotykając mój wzrok.
- Nagle próbujesz zachowywać się elegancko? -
zapytała cicho, ale groźnie - Teraz? Kiedy jest już po wszystkim i wszyscy...
- Nie muszą o niczym wiedzieć, Perrie -
przerwałem jej szybko - Przecież pary się rozstają, to nic wielkiego.
Uniosła brew.
Powstrzymywałem się od wybuchu.
- Perrie - powiedziałem ostro - Wiesz, o co mi
chodzi. Przestań się tak zachowywać.
- Ty przestań.
Boże, jak dziecko.
- Czego chcesz? Wielkiej nagonki? Zdjęć? Mam oszaleć
z rozpaczy na oczach tłumów? - kręciłem z niedowierzaniem głową, patrząc jak
półuśmiech pojawia się na jej twarzy - Załatwmy to cicho. Proszę - zmusiłem się
po chwili.
Nie patrzyła mi w oczy i wyraźnie chciała mi uciec,
ale wciąż trzymałem ją za łokieć i nie pozwalałem odejść. Musiałem wiedzieć,
czy tylko mnie zależy na tym, aby cała sprawa wygasła, jeszcze nim ktokolwiek zacznie
rozdmuchiwać błędy przeszłości albo stwarzać nam nieistniejące nigdy problemy.
- Dobra - przytaknęła po chwili, wzdychając
ciężko. Potem niedbały uśmiech pojawił się na jej twarzy - Żadnych gierek -
zgodziła się i niespodziewanie cmoknęła mój policzek.
*
- Jesteś zazdrosna – uśmiechnął się szeroko, zadowolony swoim
odkryciem.
Ja –zażenowana - i moja urażona duma, odpowiedziałyśmy klasycznie:
- Nie. Wcale nie.
Przez dobre kilkadziesiąt minut lawirowałam w tłumie gości, zawieszona
emocjonalnie między wściekłością a złością, zagubiona totalnie, urażona do
żywego i zdeterminowana, by skopać tyłki całemu męskiemu światu, kiedy właśnie
przez idiotyczny przypadek wpadłam wprost na NIEGO, usiłując schować się w
najciemniejszym kącie salonu.
Nie dał mi odejść, drań; złapał mnie za ramię i chciał pocałować w
policzek, kiedy cicho acz stanowczo napomknęłam coś o tym, że dzisiaj chyba już
kogoś całował. Moje plany wyprowadzenia go z równowagi zostały zrównane z
ziemią w momencie, gdy uśmiechnął się szeroko, szczerze i puszczając moją rękę,
nonszalancko, chłopięco, bardzo seksownie oparł się niedbale o ścianę, patrząc
mi uparcie w oczy.
- Jesteś zazdrosna – powtórzył z uniesieniem, jakby w ogóle nie
usłyszał mojego zaprzeczenia – o Perrie? – nie mógł uwierzyć.
Głupek. Czy on nie widział tego, w jaki sposób dogadywał się z tą
dziewczyną? Jak z nią rozmawiał, jak się dopasowywał do jej humoru i vice versa
– jak ona odbierała jego, jak się uśmiechała? Miłość, zabawna sprawa. Każesz
jej wyjść, a ona chowa się za firanką i wyskakuje, robiąc ci niespodziankę w
najmniej oczekiwanym momencie.
- Przecież nie jesteśmy już razem.
Cały czas beztrosko opierał się jednym ramieniem
o ścianę i badał emocje, jakie pojawiały się na mojej twarzy – i jakie ja
desperacko próbowałam ukryć. Zwrócona bokiem do niego, czujnie obserwowałam
teren, nie chcąc napotkać żadnych nieproszonych gości.
- Widziałam was -
zarzuciłam mu, krzyżując buńczucznie ręce na piersiach.
Przez chwilę wyglądał, jakby miał wybuchnąć
śmiechem, ale szybko zmienił taktykę, w porę orientując się, że nijak mu to nie
pomoże.
- Jesteś sama? - zapytał nagle, rozglądając się
dookoła, jakby mój potencjalny partner tylko czekał za rogiem na odpowiednią
okazję do pokazania się.
- Nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, dumnie
unosząc brodę.
Zwrócił głowę w moją stronę i zmarszczył brwi, a
potem parsknął krótko śmiechem; w ogóle nie przejmował się moim zdenerwowaniem.
- Jesteś z Maxem - stwierdził, nie pytał.
Otworzyłam usta, żeby ostentacyjnie zaprzeczyć - skłamać
- i szybko stworzyć sobie jakiegoś wyimaginowanego towarzysza, kiedy nagle
uderzyło to we mnie całą mocą:
- Skąd wiesz? Przecież go nie znasz!
- Znam - odpowiedział krótko, spuszczając głowę.
Poczułam, że robię się cała czerwona.
- Wygooglowałeś mnie?! - pisnęłam trochę za
głośno, bo kilka niespokojnych samotników odwróciło się w naszą stronę.
- Nie - łgał.
- Słodki Jezu - wzniosłam oczy ku niebu - Do
czego to doszło, żeby Zayn Malik musiał googlowac małą mnie - opuściłam głowę,
spotykając jego na wpół rozbawione, na wpół zmieszane spojrzenie.
- Zerwałem z Perrie - powtórzył kolejny raz tego
wieczoru - Jeszcze przed tym nim zaczęliśmy się spotykać.
Perfekcyjnie udając spokój, oparłam się plecami o
ścianę i uniosłam brew.
- Czyli jesteśmy jacyś my? - umyślnie łapałam go
za słówka, tylko po to, by móc patrzeć jak bardzo czuje się zagubiony. Teraz ja
będę miała trochę zabawy.
- Nagle przybyło ci odwagi? – zapytał z tym swoim łobuzerskim
uśmiechem, od którego zazwyczaj miękły mi kolana.
Złapałam go za rękę i pociągnęłam, ale był za ciężki, a ja za bardzo
wyczerpana, bym mogła przysunąć go bliżej, dlatego, zacieśniając uścisk dłoni,
postąpiłam krok do przodu. W wysokich szpilkach byłam niemal jego wzrostu.
Niemal. Śmiało mogłam patrzeć mu w oczy, ale i tak musiałam stanąć na palcach,
by móc szepnąć mu na ucho:
- Odrobina wiary w siebie jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Nie zamierzałam dodawać niczego więcej, nie miałam zamiaru więcej wypominać
mu pouchwałości wymienianych z Perrie, chciałam tylko w bardzo prostacki, ale
czytelny sposób zaznaczyć swoje terytorium, żeby inna dzika zwierzyna nie
kręciła się po moim terenie. Dlatego przysunęłam się możliwie najbliżej i z jak
największą gracją starałam się delikatnie musnąć nosem jego szyję, a potem złożyć
delikatny pocałunek tuż pod jego uchem, umyślnie nie odsuwając się jeszcze
przez chwilę, żeby dobrze przesiąkł moimi perfumami, uczuciami, moimi
zamiarami. Nie wiem, kto nauczył mnie tak dobrze grać w tę grę, ale to nie było
ważne - liczył się efekt.
Zayn patrzył na mnie wielkimi, błyszczącymi oczami, ale ja unikałam
jego spojrzenia. Nie byłam zawstydzona. Chciałam po prostu sprawić, żeby przez
chwilę on poczuł się słabszy. Żebym przez chwilę ja mogła poudawać, że wiem, co
robię i jestem w tym dobra. I że to ja rządzę.
takie to. krótkie i trochę idiotyczne. przepraszam, że dwa tygodnie czekaliście na takie wypociny.
ale mam nadzieję, że mimo wszystko da się to jeść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz